VII. Przyjemny lwowski czas – ciąg dalszy

Rozdział VII:

 

Niezależnie od tych początków mojego życia „z muzyką” lub też „w muzyce” – trudno to precyzyjnie określić – przechodziłem jednak w tych lwowskich latach cały bujny okres dojrzewania, niejako stawania się dorosłym, lub raczej „prawie” dorosłym. Gimnazjum nie wywoływało we mnie w tych latach specjalnego entuzjazmu. Żyłem tam zmieniając ciągle zainteresowania: jednego roku zapalałem się do chemii nieorganicznej i robiłem sobie w domu całe laboratorium – drugiego zajmowałem się wyłącznie trygonometrią. W innym okresie biegałem pod egidą Towarzystwa Etnograficznego po placach targowych i odrysowywałem żelazne okucia dyszli wozów chłopskich – które bywają bardzo różne, zależnie od okolicy.

   Ale to wszystko było właściwie tylko marginesem – niejako odskokiem w bok – właściwym celem były wyłącznie zainteresowania muzyczne i ogólno-artystyczne. W klasie, wśród kolegów, nie miałem z kim o tym rozmawiać, więc ten stan rzeczy spychał mnie z konieczności jeszcze bardziej w stronę kolegów i koleżanek z konserwatorium. W sumie rozwijałem się wtedy dość samodzielnie i względnie niezależnie od nauki i rygorów szkolnych. Związki towarzyskie, bywanie w domach niektórych kolegów, poznawanie ich rodzin, przyjaźnie i flirty, wchodzenie w pewną konwencję i kodeks stosunków towarzyskich – ten subtelny „czar burżuazji”, jak mówi Luis Buñuel – wszystko to dopingowało i podwyższało również ambicje ogólno-kulturalne.

   Jeśli do tego dodać stały i ciągły kontakt ze słowem pisanym, z książką, czytanie wszystkiego co mi wpadło w ręce – to w sumie źle mi się nie wiodło. Kiedy to dziś wspominam, to widzę, że już wtedy nie byłem człowiekiem realnej rzeczywistości, już wtedy wolałem przebywać w schizofrenicznym świecie sztuki i gorączkowo szukałem transcendencji w mizernych, skądinąd, usiłowaniach artystycznych. Wypada o tym kilka słów powiedzieć – ale zostawiam to na później.

   Na razie, jeżeli chodzi o literaturę, to trzymam się świata, choć moje gusty były już wtedy dość indywidualne. Oczywiście moje pokolenie wyrosło na Żeromskim – co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Nasz stosunek do Żeromskiego, to przecież cały ogromny rozdział w historii kultury polskiej. Tak jak i inni, podobnie i my złościliśmy się na jego ułomności czysto literackie, na złą formę, na kompozycję, której błędy potrafi wytknąć każdy czytelnik, na naiwne społecznikostwo i banalne, standardowe serwituty polityczne – ale to wszystko spływało bez konsekwencji, podczas kiedy charaktery kształciło to, co jest prawdziwą treścią jego posłania – żądanie, aby żyć całym sercem i pełnym intelektem w sposób, który się uważa za przyzwoity i zgodny z naszym kodeksem honorowym. Mówię to bez patosu i wielkich słów – które nie są moją specjalnością. Właściwe pojęcie przyzwoitości znalazłem w kilka lat później u Conrada. To, co on uważał z honor człowieka – lub może raczej za honor „bycia człowiekiem” – nie jest przecież zbytnio odległe od poglądów Żeromskiego. A że dziś przyzwoitość sytuuje się często z konieczności tuż obok bohaterstwa – to już jest rezultat smutnego, beznadziejnego układu stosunków w naszym świecie. Co też wiemy od Conrada…

   Ale jeśli liczne zastrzeżenia, jakie mieliśmy do beletrystyki Żeromskiego nie zmieniały naszego zasadniczego spojrzenia na niego – dla nas był sumieniem tych lat – to jednocześnie patrzyliśmy dość obojętnie na dzieło Sienkiewicza, które nie miało przecież ani dziesiątej części tych słabych stron i pomyłek, jakich pełno było u Żeromskiego. Być może zresztą, że w tym przesadnie krytycznym stosunku był jakiś snobizm lub chęć szczeniackiego zgrywania się. Ale przecież inna była platforma twórcza, inny zespół konwencji literackich – zresztą już wkrótce zatopię się w Legendzie Młodej Polski [Stanisława Brzozowskiego], której autor stanie się na dość długi okres czasu moim przewodnikiem po meandrach literatury polskiej. Oczywiście w klasie odgrywaliśmy bez trudu role tych przemądrych besserwisserów, co to umieją udowodnić, że niemcewiczowski Jan z Tęczyna jest lepszy od Listopada, a straszliwa sześciotomowa kobyła Deotymy Branki w jasyrze nie gorsza od trylogii. W czasie jakiejś grypy przeczytałem wszystkie powieści Zygmunta Kaczkowskiego, ale jednak nie ośmieliłem się w obecności profesora twierdzić, że to jest poważna literatura. Zresztą poważna może i była – ale dobra na pewno nie…

   Staraliśmy się też wiedzieć, jakie nowe powieści się ukazują i co się dzieje na rynku wydawniczym, bo o tym nikt absolutnie nas nie informował. W zasadzie byliśmy skazani na jakieś nudne felietony krytyczne w gazetach, ale nagle któregoś dnia – było to, jak mi się wydaje, kiedy byłem w siódmej klasie – ukazał się w kioskach jakiś nowy tygodnik pod tytułem „Wiadomości Literackie”. Zachwyciliśmy się nim wszyscy – szczególnie uczniowie i uczennice konserwatorium, czyli młodzież interesująca się nieco bardziej sprawami artystycznymi. A to dlatego, że był niezależny, nie stał za nim żaden bogaty koncern prasowy, rozumieliśmy że rządzą nim Skamandryci i podobały się nam ostre sądy i ostre pióra. Pismo rozdawało z niesłychaną łatwością ciosy na prawo i na lewo, a zajmowało się nie tylko literaturą, ale i plastyką, i muzyką: popierało gorąco Szymanowskiego i Strawińskiego, który jeszcze na razie był dla nas wielkością nieco mniej znaną.

   W konserwatorium wiedzieliśmy już sporo o Szymanowskim – znaliśmy młodzieńcze preludia, wariacje i sporo pieśni. Dalsze utwory kupowaliśmy wspólnie z koleżankami – pianistkami w miarę, jak się ukazywały w oknie wystawowym księgarni muzycznej Gustawa Seyfartha na Akademickiej, tuż koło Chorążczyzny. Poznawaliśmy więc coraz lepiej – w miarę ukazywania się i docierania do Lwowa – środkowy, barokowy okres twórczości Szymanowskiego. Najbardziej przejąłem się oczywiście Mitami, Metopami i Maskami, czyli utworami o niezmiernie zagęszczonej fakturze, którą byłem głęboko zafrapowany. Niesłychanie mi zaimponowała taka ilość nut – aż czarno! I całe to bogactwo przebiegu! Po pewnym czasie odkryłem jednak, że niektóre frazy względnie łatwo można sprowadzić do kilku akordów nonowych, mniej lub więcej alterowanych. Ale pomimo tego zacząłem to naśladować w tych skromnych próbach, które – począwszy od mozartowskich wariacji – starałem się notować na cierpliwym papierze nutowym. W utworach fortepianowych, korzystając z doświadczeń brzmieniowych ravelowskich Miroirs – znałem już ten piękny cykl – musiałem miejscami używać zapisu na trzech pięcioliniach, a chcąc przelicytować wszystkie trudności Szymanowskiego – komplikowałem gęstość układu jeszcze bardziej.

   Ale w pewnym momencie znalazłem w „Wiadomościach Literackich” entuzjastyczne sprawozdania z koncertów Strawińskiego w Warszawie – wywiady, dyskusja, omówienia. Niemal jednocześnie na wystawie u Seyfartha ukazały się fortepianowe Trois Mouvements de Petrouchka. Natychmiast to kupiłem i kiedy otworzyłem nuty – jakby piorun we mnie strzelił! Prościutkie dwie linijki, mało nut, równoległe akordy na białych klawiszach, skromne diatoniczne chodzenie po klawiaturze, melodia z akompaniamentem, drobne zabawki bitonalne! Ale jednocześnie wydaje mi się, że jakby to umieć dobrze zagrać, to zrobiłoby to ogromne wrażenie – jakaś taka niby łagodna, lecz piękna muzyka, z dużą ilością musztardy. Najgorsze, że teraz już zupełnie nie wiem co to jest współczesność? Jeżeli Szymanowski z gęstwą Mitów, czy III Sonaty jest współczesny, to ten Strawiński nie jest – i vice versa! Więc czego się trzymać? – nic już nie rozumiem… Cios był mocny i na kilka miesięcy odechciało mi się wymyślać nowe utworki. W każdym razie dzięki „Wiadomościom Literackim” otworzyła mi się jakaś nowa klapka w mózgu – na inny gatunek muzyki niż dotychczas. Dowiedziałem się też z tego pisma o istnieniu „Grupy Sześciu” – byłem tego też bardzo ciekaw.

   W tym czasie mój ojciec w związku ze swoimi kochanymi epidemiami jeździł od czasu do czasu do Genewy, do Ligi Narodów. Wiec przy którejś z tych okazji poprosiłem go, aby mi kupił partyturki Święta wiosny i Pietruszki, wyciąg z Króla Dawida Arthura Honeggera i cykl fortepianowy Dariusa Milhauda Saudades do Brazil – bo o tych dwu utworach czytałem w „Wiadomościach”. Milhaud jakoś nie przypadł mi do gustu: szereg dość łatwych melodii brazylijskich, zharmonizowanych bitonalnie od początku do końca z jakimś dziwnie niepotrzebnym uporem. Zresztą i później, kiedy poznałem bliżej jego olbrzymi dorobek – nie miałem w tym kierunku najmniejszych skłonności. Papierowy kontrapunkt, wszystko pisane na kolanie, bez rozmysłu, bez skupienia. A facet nie był pozbawiony inwencji i właściwie miał niezłe rzemiosło. Jedyne jego rzeczy, które później lubiłem, to wczesne murzyńskie baleciki: L’homme et son désir i La crèation du monde.

   Za to Honegger spodobał mi się, wydawał się jakby ładnie wyważony, w miarę postępowy, chwilami trochę konserwatywny, ale wszystko było na swoim miejscu: inwencja, opracowanie tekstu, z daleka pachniało francuską muzyką. Za kilkanaście lat dojdę do przekonania, że tacy przyszywani Francuzi jak Honegger, Conrad Beck, Bohuslav Martinů, Marcel Mihalovici, Tibor Harsányi, czy Antek Szałowski robią znacznie lepiej francuską muzykę, aniżeli „Français de souche”… Później, już we wczesnych latach paryskich, około 1936 lub 1937 roku, bardzo polubiłem Honeggera, który w kontaktach czysto ludzkich był skromnym i naiwnym artystą, zapatrzonym w swój warsztat i zatroskanym pytaniem, czy jeszcze potrafi coś napisać? To pytanie dręczyło go regularnie po skończeniu każdej nowej partytury.

   Ale oczywiście największą wagę wśród tych nowości miało Święto wiosny – i to odczułem od razu, chociaż w pierwszym okresie w ogóle nic z tego nie zrozumiałem. Partytura wydała mi się czymś niesamowitym również jako obraz, bo przecież jako dźwięk była dla mnie wówczas raczej zamknięta na cztery pieczęcie. Zauważyłem, że to jest jakoś inaczej komponowane, plany nakładały się inaczej – odnajdywało się to szczególnie w zakończeniach obu części. Trochę peszyła mnie ta, trwająca cały czas, atmosfera najwyższego napięcia, rozpalonej gorączki – w późniejszych latach przy każdym słuchaniu utworu odczuwałem to jeszcze mocniej – ale jednak nie miałem od pierwszej chwili wątpliwości, że to jest – bez względu na wartość utworu samego w sobie – coś w rodzaju brewiarza nowoczesności. I dla mnie ten utwór pozostał takim kamieniem węgielnym po dziś dzień – chociaż z powodów diametralnie odmiennych, których wówczas nie odczuwałem, a gdybym nawet odczuł – to nie potrafiłbym nazwać.

Z tego co tu wspominam wynika, że właściwie zależało mi niezmiernie na zdobyciu jakiegoś rozeznania w tym skomplikowanym świecie powstawania muzyki – chciałbym orientować się w tym who is who, a raczej what is what współczesności. Choć nie zdawałem sobie sprawy z tego, że świat powojenny był właśnie w trakcie nicowania systemu wartości, jednak czułem, że jest w tym gestacja czegoś nowego, nieznanego. Ach, gdybym miał był wtedy kogoś, kto by mógł był odpowiedzieć za mnie na pytanie, czy wolę barok i gęstwinę Szymanowskiego, czy też cienkość i jasność Strawińskiego! Bo ja sam nie potrafiłem dać odpowiedzi. Ze złości dałem sobie urlop od komponowania, a zabrałem się z większym zapałem do grania.

   Zresztą i przedtem pracowałem nad instrumentem dość dużo. Byłem wtedy, jak się wydaje, na dobrej drodze, choć oczywiście nie byłem jakimś specjalnie zaawansowanym pianistą – na pewno nie. I to się okaże w Warszawie. Ale wszystko co wiem o fortepianie, wszystko co dla tego instrumentu napisałem, powstało na bazie nauki lwowskiej. Powiększyłem sobie wówczas radykalnie repertuar: szereg sonat beethovenowskich (jeśli dobrze pamiętam to op. 14, d-moll op. 31 [nr 2], Waldsteinowska [C-dur op. 53], e-moll op. 90), kilka Mozarta i Haydna, a-moll Schuberta, Papillons i Etiudy symfoniczne Schumanna, sporo Chopina, a na koniec uprosiłem moją profesorkę, aby pozwoliła mi wziąć się za niektóre Intermezza Brahmsa, które odkryłem pod koniec lwowskiego okresu i zachwyciłem się nimi bezgranicznie. Po dziś dzień wydaje mi się, że to są najpiękniejsze prezenty jakie kiedykolwiek jakiś artysta dał fortepianowi… Z Chopina grałem oczywiście trochę mazurków i etiud – ale nie wszystkie – walce, jakieś nokturny, a ukoronowaniem było Scherzo h-moll, które stało się moim popisowym numerem. Co kilka miesięcy mieliśmy obowiązkowy publiczny popis szkolny w małej sali konserwatorium. Dzięki temu nabieraliśmy popularności – niestety tylko wśród konserwatoryjnej gromadki adeptów klawiatury,

   Ale oprócz tych popisów były też różne odświętne „wieczorki” szkolne. Odbywały się one we wcale obszernej i świetnej akustycznie sali balowej kasyna oficerskiego na Fredry, a cechowała je – tak jak pewnie i dziś cechuje – całkowicie bezmyślna rutyna, ów bezkarny triumf ignoranta decydującego o sprawach artystycznych… Więc postanowiliśmy ożywić nieco te programy, które poprzednio składały się przeważnie z Reduty Ordona, patetycznie deklamowanej przez naszego kolesia Poldka Kielanowskiego i Legendy Wieniawskiego, granej przy moim akompaniamencie przez Kazia Kamieniobrodzkiego (podejrzewam, że nic innego nie umiał…). Nasza rewolucja polegała na tym, że wyrzuciliśmy Redutę Ordona, zastępując ją raczej kilkoma krótszymi lirykami z bogatego repertuaru naszych patriotykaliów, po czym ja grałem albo Fantasie-Impromptu, albo jakiegoś łatwiejszego poloneza, albo Scherzo h-moll. Zmiany nie duże, ale zawsze coś. A poza tym ustaliliśmy, że program musi być zawsze inny.

   Im bliżej matury, tym chętniej brałem udział w tych wieczorkach. Miałem w tym pewien ukryty cel: pogłębić sympatię przyszłych egzaminatorów i zasłonić nieco moje nienajlepsze stopnie z niektórych przedmiotów – nie wszystko przecież się lubi – dyscypliną, na której ja się znam, a oni nie…

   Sporo czasu poświęcałem harcerstwu. Tak się złożyło, że w naszym gimnazjum zakotwiczona była najstarsza polska drużyna harcerska – I Lwowska, założona przed wojną przez Andrzeja Małkowskiego. Była to bardzo szacowna drużyna i wszyscy staraliśmy się trzymać fason, bo przecież na przeróżnych obchodach narodowych, defiladach i tym podobnych świętach byliśmy zawsze na pierwszym miejscu. W przeciwieństwie do wszystkich innych drużyn, które już przeszły na rogatywki, my nosiliśmy dumnie – i nieco snobistycznie – tradycyjnie kapelusze „Baden-Powell”, tzn. z szerokim płaskim rondem – takie, jak kapelusze sławnej kanadyjskiej policji konnej. W ostatnich dwóch czy trzech latach gimnazjum byłem w tej drużynie zastępowym i bardzo mile wspominam gromadkę chłopców młodszych ode mnie o trzy lub cztery lata, z którymi spędzaliśmy część wakacji letnich na tzw. obozach wędrownych, to znaczy wędrując pieszo po kraju, nocując po szkołach lub stodołach, a w górach w kolibach lub pod namiotami. Wyjeżdżaliśmy ze Lwowa koleją do Skolego lub Synowódzka, a najchętniej do Bolechowa, skąd odchodziła wąskotorówka służąca jedynie do zwózki drzewa. Ta kolejka pięła się wysoko w głąb Gorganów, aż do miejscowości Osmołoda, jakby rzuconej w sam środek ogromnej puszczy leśnej, a ozdobionej ślicznym modrzewiowym pałacykiem metropolity Szeptyckiego. Osmołoda była zwykle punktem wyjścia naszych wędrówek w kierunku najwyższych szczytów Gorgonów – „Popadii” i „Sywuli”. O tym, aby po tych integralnych bezdrożach można było chodzić bez mapy – nie było w ogóle mowy. Na szczęście prokurowaliśmy sobie stare austriackie sztabówki 1:20 000 – a poza tym za II Rzeczpospolitej mapy sztabowe kupowało się po prostu w warszawskim sklepie Instytutu Geograficznego. W przedostawaniu się poprzez zupełnie zdziczałe lasy pomagaliśmy sobie resztkami tak zwanej „Drogi Legionów”, tj. drogi z okrąglaków drewnianych, zbudowanej na początku wojny światowej w kierunku przełęczy Pantyrskiej przez saperów II Brygady. Stamtąd już idąc szczytami Czarnohory – często, aż do „Howerli” – schodziliśmy do doliny Prutu koło Worochty, Jaremcza albo Rafajłowej. W czasie takich karpackich wędrówek nie spotykaliśmy zwykle w ciągu całego dnia żywej duszy. Jedynie pod wieczór staraliśmy się dobrnąć do jakiejś połoniny, gdzie była szansa spotkania Hucułów, wypasających tam w ciągu lata trzody owiec. Chleb mieliśmy własny, kartofle też – od nich kupowaliśmy za bezcen żentycę, oszczypki sera i wspaniałą bryndzę. Wspomnienie tych harcerskich wędrówek i cudownych, dzikich gór, które doprowadzały do zenitu nasz młodzieńczy zachwyt światem i życiem – to wspomnienie odbiło się w moim poemacie symfonicznym Taniec z Osmołody, skomponowanym bodaj, że w dziesięć lat później.

   W roku 1924 w czasie letnich wakacji mieliśmy znów zlot harcerski, ale znacznie większy i liczniejszy niż poprzedni lwowski. Tym razem odbywał się on w Warszawie, na Siekierkach, gdzie zebrało się nas bodaj kilkanaście tysięcy. Nas – jako najstarszą drużynę polską – niby honorowano, ale we wszystkich konkursach i zawodach warszawiacy dali nam łupnia – zresztą zasłużonego… Dla nas jednak najciekawsze było zwiedzanie Warszawy, w której ja na przykład byłem pierwszy raz. Pokazano nam to wszystko, co i tak znaliśmy z reprodukcji – czyli od Belwederu do Zamku. Wrażenie ogólne – takie sobie. Bylibyśmy woleli oglądnąć teren Olszynki Grochowskiej, szaniec na którym zginął Sowiński i złożyć hołd Trauguttowi i członkom Rządu Narodowego na miejscu ich stracenia.

   Ale któregoś z ostatnich dni zlotu chłopcy z mojego zastępu powiedzieli mi, że chcą pójść do sejmu – posłuchać przebiegi posiedzenia. Świetnie, zgoda. Skierowano nas gdzie należy i pewnego wczesnego popołudnia zameldowaliśmy się na Wiejskiej w budynkach dawnego rosyjskiego Instytutu Panien Szlacheckich. Na sam dźwięk tej nazwy parskaliśmy śmiechem – dlaczego nie instytut darcia obcasów?… Dzisiejsza sala sejmowa jeszcze wówczas nie istniała, a ówczesna umieszczona była bodaj w dawnej ogromnej kaplicy instytutu. Oczywiście wnętrze było przerobione, przebito wielkie okna, w dawnych bocznych nawach umieszczono na piętrze szerokie galerie dla publiczności, a prezydium siedziało w miejscu, które łatwo było rozpoznać jako dawną absydę. Oddano nas w ręce wspaniale wygalonowanego woźnego, który wskazał nam miejsca w pierwszym rzędzie galerii i stanął koło nas, aby służyć objaśnieniami.

   Na trybunie miotał się tymczasem gruby, młody ksiądz, krzyczał, wrzeszczał, ociekał potem – a sala reagowała częściowo śmiechem, częściowo oklaskami, o których nie wiedzieliśmy, czy są pochwalne, czy ironiczne. Trzeba pamiętać, że wówczas nie istniały jeszcze żadne mikrofony, ani urządzenia do wzmacniania dźwięku – mówca musiał albo przekrzyczeć salę, albo zmusić ją samym swoim prestiżem do milczenia. Przewodniczył jakiś nieznany nam wicemarszałek i usiłował uspokoić salę, ale odnieśliśmy wrażenie, że chodziło mu raczej o to, aby hałas nie przekraczał pewnej dopuszczalnej granicy. Na nasze zapytanie, kto jest ten ksiądz krzyczący na trybunie, woźny objaśnił nas, że to ksiądz poseł Eugeniusz Okoń – coś nam to mówiło, ale głównie dlatego, że zwalczały go wszystkie znane nam bogobojne pisma. A on tymczasem wykrzykiwał swoje: że mianowicie trzeba odebrać ziemię panom i oddać chłopom – natychmiast, w całości i bez żadnego odszkodowania. Wywoływało to coraz większą wesołość na sali i coraz większą wściekłość mówcy – w pewnym momencie wydało mi się to jakoś zawstydzające, nie wiedziałem dlaczego, ale pocieszałem się, że to jest normalna dyskusja polityczna. Po jakiejś dobrej pół godzinie ksiądz Okoń skończył i wrócił na swoje miejsce, a wtedy z pierwszego rzędu podniósł się jakiś poseł, podszedł do niego i śmiejąc się poklepał go protekcjonalnie po ramieniu. „To pan poseł Wojciech Korfanty” – powiedział usłużnie woźny, a ksiądz Okoń zerwał się tymczasem z krzesła, coś krzyczał i wygrażał pięścią wśród powszechnej wesołości. Po czym przewodniczący ogłosił, że dalszy porządek dzienny przewiduje sprawy regulaminowe, wobec czego podziękowaliśmy woźnemu i poszliśmy na lody do cukierni Galińskiego u wylotu Alei na plac Trzech Krzyży. Tak się skończyła lekcja demokracji.

   Kiedy dziś myślę o okresie, w czasie którego byłem harcerzem, dochodzę do wniosku, że niesłuszne jest uważanie skautingu za nosiciela poglądów skrajnie prawicowych i zachowawczych. Struktura organizacji była tego typu, że najłatwiej wpadało się tam w sidła prawicy – to prawda. Ale jeśli ktoś nie miał do tego predyspozycji – przechodził bez trudu obok. Wydaje się, że najcenniejszą cechą i zaletą skautingu było nie „co” – ale „jak”. To nie chodziło o takie, czy inne poglądy, ale o stosunek do drugiego człowieka. Ani harcerstwo, ani szkoła nie miały wtedy żadnej ambicji narzucania poglądów, natomiast uczyły zachowania w życiu, postępowania wobec innych – jednostek i zbiorowości – przyzwoitości i uśmiechu wobec drugiego człowieka. A czy ten uśmiech był laicki, czy religijny – to już był problem osobisty każdego młodego człowieka. Co powiedziawszy, nie mogę jednak nie podkreślić, że trudno sobie wyobrazić skauting bez tych dwóch najważniejszych, wielkich akcentów: Bóg i Ojczyzna – to jednak były nasze najgłębsze podstawy, reszta rozwijała się wokół tych elementarnych, prostych założeń.

   W sumie wydaje mi się, że zawdzięczam dość wiele harcerstwu – i to pomimo tego, że po maturze, po przeniesieniu się do Warszawy, przestałem należeć do organizacji. Po prostu miałem wtedy zupełnie co innego w głowie. Jako artysta raczej wolałem samotność i nie kusiły mnie uroki życia asocjatywnego.

   Ale w sześćdziesiąt kilka lat od tamtych beztroskich harcerskich zabaw dostałem z Warszawy list donoszący, że istnieje tam „Klub-Krąg byłych harcerzy I Lwowskiej Drużyny Harcerskiej, najstarszej drużyny polskiej” – klub, który proponuje mi wstąpienie i zaprasza na zjazd dawnych harcerzy I Lwowskiej we wrześniu 1988. Wzruszyłem się tym dowodem pamięci, a nie mogąc pojechać – napisałem list. I oto w odpowiedzi dostaję serdeczny list zbiorowy z Wrocławia – właśnie z Wrocławia – ze słowami solidarności i wierności prawu harcerskiemu, a opatrzony licznymi podpisami nieznanych mi ludzi z różnych pokoleń. Czy dla starego mizantropa, żyjącego w zupełnej samotności, może być milsze przeżycie, jak przekonać się, że gdzieś daleko, w innym świcie, istnieje grupa ludzi, która też – jak powiedział Słowacki – „usiłuje na nowo stwarzać rzeczy umarłe i bezpowrotne pamięci przekazywać”…

Tymczasem mój lwowski okres zbliżał się do końca. Mój ojciec zakończył swoją akcję walki z tyfusem na kresach. Zwinięto całą imprezę, a ojciec został przeniesiony do Ministerstwa Zdrowia w Warszawie, gdzie przeniósł się razem z rodziną w jesieni 1924. Ja – ponieważ byłem w ósmej klasie i czekała mnie matura – nie chciałem zmieniać szkoły i zostałem na stancji u kuzynów Marysi, a do Warszawy miałem przenieść się zaraz po maturze, aby potem wstąpić do warszawskiego konserwatorium. Ale na wakacje Bożego Narodzenia wybrałem się do Warszawy, aby przynajmniej zacząć stawiać pierwsze kroki na tamtejszym terenie.

   Najważniejszym wydarzeniem tych krótkich zimowych wakacji stał się dla mnie piątkowy koncert symfoniczny w Filharmonii Warszawskiej. Pierwszy raz jestem w tej sali, z którą później będę związany poprzez sporo wykonań mojej muzyki i o której nie potrafię myśleć bez głębokiego wzruszenia. Bardzo przyjemny pierwszy kontakt – wspaniałe, błyszczące parkiety, na ścianach wielkie purpurowe, adamaszkowe prostokąty obić i bileterzy w świetnych czerwonych kurtach ze złotymi guzikami – wszystko to robi wrażenie nie byle jakiej zamożności i rozmachu. Niestety nie pamiętam całego programu, wiem tylko, że po pauzie był Don Juan Richarda Straussa. Dyrygował Fitelberg i wtedy widziałem go po raz pierwszy. Wiedziałem, że poematy symfoniczne Straussa były jego specjalnością, ale nie bardzo rozumiałem wówczas, na czym to polega. Zachwycony byłem orkiestrą, która po lwowskiej wydała mi się cudem świata – choć przecież wiadomo, że była w tych latach raczej nie najlepsza. Ale zarówno Ficio jak i ta orkiestra, umieli zawsze świetnie wykonywać Straussa. Robili to z lekkością i przejrzystością, której często brakowało Niemcom. Smyczki były miękkie, jedwabiste, a waltornie w sławnym temacie bohaterskim jak najpiękniejsze srebro. I że trafiłem właśnie na Don Juana, czyli na utwór, w którym wprawdzie zaciążył – jak na całej tej twórczości – zły smak epoki i kompozytora, ale jednocześnie napisany z takim pióropuszem, z takim panache, że nigdy w życiu nie umiałem się temu oprzeć! Wstydziłem się, ale zawsze słuchałem z zachwytem – uwodziło mnie to najtańszym kosztem… Dziwny artysta, genialny szmirus… Zresztą wypadnie mi jeszcze wrócić do niego.

   Najcenniejszą właściwością wspaniałej sali Filharmonii Warszawskiej była akustyka, rzeczywiście dość wyjątkowa: miękka, aksamitna, ze znakomitym głębokim pogłosem. Osobiście byłem tym zachwycony, ale przyznaję, że ta akustyka była może i trochę groźna w tym sensie, że – jak się później przekonałem na niektórych wykonaniach moich utworów tam i gdzieindziej – była właściwie „zbyt dobra”, poprawiała często to, co było niedoskonałe. Wszystko brzmiało tam świetnie, nawet szczegóły o barwach mocno „zmieszanych”, które w rzeczywistości mogły być napisane raczej niezgrabnie. Jak wiadomo, dziś pod naciskiem radiowych inżynierów dźwiękowych – buduje się raczej sale „suche”, bez pogłosu i skomplikowanych węzłów akustycznych, ale jest w Europie kilka sal, które są zdradzieckie właśnie dlatego, że mają taki śliczny pogłos, a były budowane w czasach, kiedy nikt nie przewidywał jeszcze inwazji mikrofonów. Najlepsze – obok Filharmonii Warszawskiej – sale tego typu, to paryski Théâtre des Chaps-Élysées i Concertgebouw w Amsterdamie. A swego rodzaju szczytem wirtuozerii wydaje się londyński Royal Festival Hall, który – zbudowany przecież względnie niedawno – daje optymalne warunki zarówno dla słuchania na miejscu, jak i dla transmisji.

   Ten pierwszy koncert na jakim byłem w Warszawie tak mi się spodobał, że prędko kupiłem bilet na „koncert sylwestrowy” – bo akurat innego za mojego pobytu nie było – i poleciałem posłuchać Messalki [Lucyny Messal], Władysława Szczawińskiego, walców Johanna Straussa i kilku innych pozycji z tak zwanego lżejszego repertuaru. Na sali same fraki, smokingi i długie wieczorowe suknie – nigdy przedtem nie widziałem tak ogromnej ilości pięknych pań… Dokładnie o północy zgasło światło i orkiestra smyczkowa odegrała w ciemności tego najbardziej przejmującego poloneza Moniuszki – Pan Chorąży. Taki był zwyczaj w przedwojennej filharmonii Warszawskiej – nie wiem nawet czy zachował się dotychczas?

   Wracałem do Lwowa niechętnie, bo bardzo mi się spodobało życie warszawskie – ten typowo stołeczny rozmach jaki miała Warszawa międzywojenna. Pocieszałem się, że chodzi przecież tylko o sześć miesięcy, a potem matura – i dopiero stanie przede mną otworem cały szeroki świat! Moja sytuacja szkolna była w ósmej klasie tego rodzaju, że nie miałem powodu bać się matury – wiedziałem, że przejdę przez to bez większych komplikacji i mało mnie obchodziło, czy będę mieć lepsze czy gorsze stopnie. Oczywiście w tych ostatnich miesiącach trzeba było się trochę przyłożyć, wypełnić jakieś braki, ale w sumie, kiedy dziś dowiaduję się, że młodzież siada do egzaminu maturalnego z panicznym strachem – trudno mi to zrozumieć. Od czterech lat, w ciągu całego wyższego gimnazjum siedzieliśmy w jednym komplecie, więc doskonale wiedzieliśmy kto przeskoczy przeszkodę, dzięki czemu i w jaki sposób, a znaliśmy również i te trzy, czy cztery nazwiska kolegów, którzy ewentualnie mogą się zahaczyć. Więc nie było w tym, ogólnie biorąc, niczego co by mogło nas zaskoczyć.

   Matura była wtedy naprzód pisemna – z polskiego trzy tematy do wyboru i zadanie matematyczne do rozwiązania. A potem była ustna: łacina, polski, historia i geografia oraz matematyka. Na pisemnej mieliśmy cztery godziny czasu na odpowiedź, a ustna była po kilkudniowej przerwie, przed komisją której przewodniczył zwykle jakiś emerytowany inspektor szkolny wyznaczony przez kuratorium. Ustną zdawaliśmy w porządku alfabetycznym, po cztery lub pięciu dziennie w sali, do której był wolny wstęp.

   Z całej tej zabawy pamiętam jedynie kilka szczegółów. Wiem, że na pisemnej maturze wybrałem temat poświęcony stosunkowi Wyspiańskiego do wielkich poetów romantycznych. Naprzód objechałem co nieco tak zwanych „wieszczów”, a potem nawiązałem do II aktu Wyzwolenia, też z pretensjami. Myślę, że profesory musiały się trochę śmiać, czytając przemądrzałego szczeniaka… Ale chciałem koniecznie skrytykować samo pojęcia „wieszczów”… Na ustnej dostałem do przełożenia jakiś dość łatwy tekst Liwiusza, a potem zabrał się do mnie Brończyk – który się znał na muzyce – zaczął rozmawiać o wielkiej emigracji i szybko przeskoczył na Chopina. Chciał mi widocznie pójść na rękę, zaczął mnie pytać o formę mazurków chopinowskich, ja się poczułem, jakby mnie kto na sto koni wsadził, rozgadałem się, ale po kilku minutach przewodniczący zwrócił się do egzaminatora, mówiąc: „Może pan kolega jednak przejdzie do jakichś tematów poważniejszych”. Wobec tego Brończyk zjechał na Samuela Zborowskiego, którego dobrze znałem i Genesis z Ducha, której wcale nie znałem… Ale jakoś się prześlizgnąłem mniej więcej pozytywnie. Potem przyszła kolej na dłuższą rozmowę z Nankem, na koniec przy tablicy kazali mi rozwiązać jakieś nietrudne równanie drugiego stopnia – no i byłem wolny!… Wobec tego, poszliśmy do Soczka na ciastka.

   Na ogół profesorowie ciągnęli wtedy chłopców przy maturze w górę, starli się dać im jak najlepszy stopień. Kiedy się dowiedziałem, że nie dostałem matury z odznaczeniem, a jedynie ze stopniem dobrym, zrobiłem lekki wyrzut Brończykowi. A on mi na to odpowiedział, że gdyby to tylko od profesorów zależało, byłbym miał odznaczenie, ale przewodniczący kazał sobie pokazać moje wcześniejsze świadectwa i zauważył, że co roku wszystkie stopnie były przeciętne, dobre, a zawsze z jakiegoś jednego przedmiotu miałem chwalebne wyróżnienie – ale co roku z innego. Więc – zauważył podobno – jeśli on co roku miał wyróżnienie, to znaczy, że jest zdolny – natomiast fakt, że to było co roku z innego przedmiotu dowodziłoby, że jest leń – a zatem nie zasługuje na odznaczenie! Odpowiedziałem Brończykowi, że ten przewodniczący pewnie się w ten sposób chciał zemścić za naszą rozmowę o mazurkach Chopina. „Możliwe” – odpowiedział mój profesor i uśmialiśmy się obydwaj.

   Pierwszych kilka dni po maturze spędziliśmy wspólnie z kolegami na dłuższych „majówkach” na Wysokim Zamku i w Brzuchowicach, a potem pożegnałem się serdecznie z panią Sołtysową i moimi koleżankami z konserwatorium, którym zawdzięczałem sporo miłych przeżyć. Do Warszawy jechałem z jakąś wewnętrzną niecierpliwością i z ciekawością jak to dalej będzie?

   Rodzina mieszkała wtedy na kolonii Staszica, na Suchej. Marysia zaproponowała mi, żebym pojechał z nimi na wakacje do Jastarni, ale wolałem sam zostać na Suchej i nareszcie zająć się trochę muzyką. Lato było śliczne, wieczorami chodziłem w Aleje, gdzie zawsze był tłum spacerowiczów. Poczułem się w domu – u siebie. Było wtedy w Warszawie sporo kawiarni ogródkowych: oprócz „Doliny Szwajcarskiej” był dość elegancki „Ogród Rekierta” obok pałacyku Dziewulskich, a naprzeciw jedna z najlepszych warszawskich restauracji – „Rydz”. Natomiast na Placu na Rozdrożu – czyli dokładnie w tym miejscu gdzie dziś spod Alei wysuwa się pokracznie Trasa Łazienkowska w kierunku Wisły – była ogromna i wspaniała kawiarnia „Łobozowianka”, w której grała wieczorami świetna dęta orkiestra policji pod dyrekcją bardzo śmiesznego majora Sielskiego. Grali wszystkie najnowsze przeboje, rozmaite Titiny i Peruwianki, pasadoble Valencia i najnowszy przebój paryski Fleurs d’amour. Doskonale pamiętam wszystkie te melodie, wirujące wśród rozbawionego tłumu spacerowiczów, w śmiechu dziewcząt, w pomieszanym zapachu kwiatów i perfum, w ciągu ciepłych, pełnych poezji, letnich wieczorów.

   Miasto miało przed sobą jeszcze czternaście lat życia.