II. Dorośli robią historię

Rozdział II

 

   Niecały rok przed śmiercią, w lecie 1882, pisał Norwid do Konstancji Górskiej:

   „Europa jest to stara wariatka i pijaczka, która co kilka lat robi rzezie i mordy bez żadnego rezultatu ni cywilizacyjnego, ni moralnego. Nic postawić nie umie – głupia jak but, zarozumiała, pyszna i lekkomyślna…”

   Nie wydaje mi się, aby podobny pogląd formułowali kiedykolwiek owi patentowani mądrale od złotych myśli – poeci, powieściopisarze, socjologowie i inni przewodnicy duchowi kontynentu. A ten sąd jest niebywale trafny i celny – jak zwykle u Norwida. Oczywiście „pijaczkę” należy rozumieć z eliptycznym dobrodziejstwem inwentarza: Europa pijana od swych normalnych narkotyków – pewności siebie, zadowolenia ze swej wyższości, słuszności, mądrości itd. I to trwa i rozwija się w najlepsze jeszcze dziś. Nawet ci, co nie wyciągają wniosków z przeszłości, co żyją tylko teraźniejszością – nawet oni zachłystują się ciągle pochwałami, uznaniem i miłością do tego wszystkiego, co zrobiły narody starego kontynentu. Powszechny punkt widzenia Europejczyków jest najprostszy w świecie: Europa to ojczyzna wszystkiego co najlepsze, a reszta świata powinna ją podziwiać i kopiować.

   W dodatku po ostatniej wojnie pojęcie Europy zostało radykalnie przykrojone w ten sposób, aby je zrobić synonimem pojęcia „Zachodu”. Zachód jako promotor wszystkiego, co pozytywne – w kulturze i w ogóle we wszelkiej działalności człowieka. Nawiasem mówiąc, w Polsce trwa też w ostatnich latach prawdziwy festiwal taniego okcydentalizmu. Motyw przewodni intelektualistów krajowych to jedna ciągła wariacja na temat „my, ludzie Zachodu” – z czym podobno łączy się jakaś automatyczna wyższość nad innymi. Ba, spotykam nawet krajanów znad Wisły, którzy mówią o sobie „my, ludzie basenu śródziemnomorskiego”… No, no, brak nam dziś Norwida – on by sobie użył… Nie sposób zrozumieć dlaczego mamy bez przerwy odmieniać słowo „Zachód” we wszystkich przypadkach, zamiast być sobą. Po prostu i bez kompleksów. W okresach, kiedy zachód radykalnie przeważał w komponentach naszej kultury, nie mówiło się o tym nigdy. Ani Rejowi, ani Orzechowskiemu, Modrzewskiemu czy Kochanowskiemu nie przychodziło nawet do głowy wykrzykiwać we wszystkich tonacjach „my, Zachód”, albo „my, Europa”. Po prostu dlatego, że żyli normalnie pełną piersią w Europie. Byli sobą. Nawet w okresie porozbiorowym, nawet wtedy świadomość europejska była w naszym kraju tak oczywista, że nikomu przez myśl nie przechodziło pisać o tym. Musi być w tej chwili bardzo źle z intelektualistami polskimi, jeśli ciągle przypominają nam, że jesteśmy Europą, a raczej – risibile dictu – że my „też” Europa.

   Bo co to w końcu jest – Europa? Każdy licealista odpowie bez zająknienia, że chodzi o szachownicę narodów, które wspólnie rozwinęły się pod przemożnym wpływem chrześcijaństwa, kultury greckiej i prawa rzymskiego. Oczywiście w ciągu ostatnich kilku dziesiątków lat powszechna epidemia liszai i skorofułów pseudonaukowych dyscyplin uniwersyteckich nauczyła nas, że nie należy mówić „chrześcijaństwo”, ale „judeo-chrześcijaństwo”, tak jakbyśmy nie wiedzieli, że to wszystko Żydzi zrobili… Biedny Tadeusz Zieliński… W każdym razie ta cudowna rewelacja gwiazdy betlejemskiej stała się bazą, podstawą rozwoju naszej cywilizacji, dała nam wspaniałą jedność kulturalną, w której jest zasadnicza ciągłość – tak jakby to sama Opatrzność dbała o to, aby w zamieszaniu dziejów nie zatraciła się owa tajemnicza, zdumiewająca zdolność ciągłego stawania się form i wartości, łączących odwagę nowości z mądrością tradycji…

   Wspólna, jednolita kultura narodów europejskich jest przeciwieństwem wszelkiego uniformizmu. Traktowana instrumentalnie, jest ona oczywiście niezmiernie różnorodna, ale w sensie zespołu zachowań, w sensie wspólnych wierzeń i odruchów, w sensie tej samej hierarchii wartości i jako najmocniejsza nić wiążąca pojedynczego człowieka z gromadą – ta kultura jest wspólna, jedna i identyczna. A w ramach wspólnoty każdy naród szedł oczywiście    odmienną drogą, rozwijał formy odpowiadające różnym stosunkom i warunkom życia, dokonywał własnych doświadczeń, zwyciężał i ponosił klęski, tworzył własne projekty i różne propozycje dla jednostki. Jak każdej kulturze, tak i europejskiej grożą zawsze dwa niebezpieczeństwa: zbytnia skłonność do izolacji i jej przeciwieństwo, ślepa tendencja do imitacji tego co obce. Historia europejska, to po prostu linia falująca na skutek zwiększenia lub zmniejszenia tych dwu niebezpieczeństw, zwiększenia lub zmniejszenia wzajemnej dyfuzji i osmozy, w jakiej wszyscy żyjemy.

   Ale to nie powód do ciągłego manichejskiego przypisywania Europie wyłącznie dobrych cech. Przecież kulturę europejską tworzyły też kolejne inwazje barbarzyńców – wszyscy oni przyczynili się walnie do jej rozwoju. Nie ma kultur dobrych, czy złych, każda jest mieszaniną wszystkiego co siedzi w człowieku, jego cech dodatnich i ujemnych. Kultura europejska to nie tylko cudowny dorobek życia monastycznego, ale i owo pamiętne „zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”; to nie tylko św. Franciszek i Giotto – to także krucjata przeciw Albigensom; to nie tylko Dante i Erazm, ale i wojny chłopskie. A gdybyśmy chcieli się ograniczyć tylko do naszych czasów, to nie tylko Czerwony Krzyż i Konwencja genewska – ale także obozy koncentracyjne, gułagi i planowe morderstwa w rozmiarach apokaliptycznych. Przecież totalizm Hitlera i Stalina to też Europa i my wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni, i my wszyscy powinniśmy się czuć najgłębiej poniżeni, bośmy do tego dopuścili. A my, zamiast się pod ziemię chować ze wstydu, z dumą mówimy o kulturze europejskiej, tak, jakby Buchenwald nie leżał o kilka kilometrów od Weimaru!

   Nie będę już nawet wspominać na tym tle upadku myśli europejskiej, jej skostnienia – a raczej może nie skostnienia, lecz niejako rozrzedzenia do stanu, który nie pozwala na stworzenie atmosfery możliwej do oddychania. To ten przerażający hiatus między myśleniem a nauką, pęknięcie i przepaść, która oddziela filozofię od nauk ścisłych, to ten heideggerowski okrzyk „nauka nie myśli!” – to tu są istotne źródła nihilizmu naszej epoki. Od czasu sofistów greckich, w ciągu długich wieków, filozofia była rodzajem metafizycznego spaceru człowieka po rajskim ogrodzie myśli – nie kwalifikowała, lecz starała się wyjaśnić. Ale od połowy ubiegłego stulecia odrzucono przecież „nędzę filozofii” i wiedza ścisła poszła swoją drogą, odrzucając wszelką nadbudowę filozoficzną. Od tej pory zaprzestano wyjaśniania, a zaczęto kodyfikować, topiąc wszystko co najpiękniejsze w najbardziej ponurych i ciemnych zakątkach dusz ludzkich. W rezultacie trudno się oprzeć myśli, że dzisiejsi Europejczycy zatracili w ogóle sens odpowiedzialności, przyzwoitości i sprawiedliwości, o odwadze już nie mówiąc.

   Tak, niektóre komponenty kulturowe są niezmiernie kruche i muszą być ciągle umiejętnie i delikatnie podsycane ogniem geniuszu i entuzjazmu ludzkiego, aby nie uschły. André Malraux miał rację – cywilizacje są śmiertelne. Ale nie wiedział, że są aż tak słabe, chorowite. I przelotne, niczym ten kaktus u mnie na biurku, który zakwitł cudownym kwiatem kiedyś o drugiej w nocy. Patrzyliśmy oboje z Barbarą urzeczeni nie tylko jego pięknem, ale i tragedią, jaka się rozgrywała na naszych oczach: w ciągu dziesięciu pierwszych minut pączek otworzył się w pełni, stał się kwiatem. Zabłysnął wspaniałą purpurą – po czym zaczął w oczach więdnąć i po następnych dziesięciu minutach już było po wszystkim…

   Ale o ile jesteśmy bezradni w obliczu tragedii, którymi Opatrzność napiętnowała przyrodę – tak jakby tam też istniał grzech pierworodny – o tyle    moglibyśmy przecież zapanować – przynajmniej w pewnej mierze – nad tym, co jest rezultatem pracy pokoleń, nad całym układem stosunków międzyludzkich.

   A jednak tego też nie potrafimy. Od początku naszego stulecia wszyscy wiedzieli, że zanosi się na koniec świata urządzonego przez rewolucję francuską, reakcję Świętego Przymierza i Wiosnę Ludów. Ale nikt nie umiał przeprowadzić tego rozpadu inaczej, jak w potokach krwi, w straszliwej walce i w oceanie nieszczęść ludzkich. Nawet jeśli dla nas pierwsza wojna światowa skończyła się cudownym wynikiem – upadkiem wszystkich trzech cesarzy – to jednak cena, jaką zapłaciła Europa, była olbrzymia. Znikły bodaj najcenniejsze wartości naszej cywilizacji, pewien katalog form i podstawowa morfologia zachowań – może nie najlepsza, ale rozpowszechniona, znana. Człowiek znów stał się drugim wilkiem, a okropności pierwszej wojny światowej podniesione zostały do wielokrotnej potęgi w czasie drugiej…

   Ale o tym wszystkim nic jeszcze nie wiedziałem jadąc z matką pociągiem ewakuacyjnym w kierunku Czech. U dorosłych nastrój nie musiał być najlepszy, skoro wszyscy starali się jak najszybciej opuścić wagony towarowe, opatrzone sakramentalnym napisem „vierzig Mann, acht Pferde”. Moja matka zdecydowała, że wysiądziemy w Pradze, gdzie spędziliśmy kilka dni z których nic nie pamiętam, po czym pojechaliśmy do Wiednia. Nie wiem dlaczego, skoro w Wiedniu gromadziły się już dziesiątki tysięcy uciekinierów i niezmiernie trudno było o locum. Myślę, że zrobiła to pewnie stadnym odruchem, jako że było tam z pewnością sporo znajomych. W Wiedniu spędzamy zimę w jakimś sublokatorskim pokoju na Favoritenstrasse, niedaleko Theresianum. Miasto zrobiło na mnie wrażenie drugiego Lwowa – ale oczywiście Lwowa w bardzo dużym powiększeniu. Nawet tramwaje są tego samego koloru. Na naszej ulicy jeżdżą numery 66 i 67. Nawiasem mówiąc, od tej pory przewaliło się przez Austrię pół tuzina różnych reżymów politycznych, nie licząc dwóch wojen światowych i okupacji, a 66 i 67 jeżdżą dziś w dalszym ciągu przez Favoritenstrasse jakby nigdy nic! Szczęśliwe miasto… W Wiedniu nie mam niestety kontaktu z żadnym fortepianem, za to pierwszy raz w życiu jadę samochodem – w postaci taksówki. Takie sobie, moralnie obojętne – jakby powiedział ksiądz Pirożyński. W sumie pobyt wiedeński był nieciekawy i smutny: żadnych dzieci do wspólnej zabawy i bardzo smętna Wigilia – pierwsze święta poza domem i nawet bez ojca.

   Gdzieś w okolicy świąt mama poszła na Parsifala do opery. Mnie nie wzięła, bo powiedziała, że to dla mnie za poważne. Na drugi dzień obejrzałem program który przyniosła. Były tam liczne przykłady nutowe, jakieś melodie z wielopiętrowymi akordami bardzo skomplikowanymi, złożonymi z całych nut i półnut. Wyciągnąłem z tego wniosek, że widocznie muzyka poważna powinna być w bardzo wolnym tempie – same całe i półnuty (znam kilku kolegów kompozytorów, którzy po dziś dzień są tego zdania…). Wiedziałem już, że u Mozarta jest dużo szybkich szesnastek – ano, widocznie to nie jest muzyka poważna! Sporo lat upłynęło zanim się przekonałem, że Wesele Figara jest znacznie poważniejsze od Parsifala – i jako libretto, i jako muzyka.

   W nagrodę za despekt z Parsifalem mama zaprowadziła mnie w którąś niedzielę na popołudniówkę, na której grano balet dla dzieci Die Puppenfee.    Nie wiedziałem oczywiście, że ten balecik – u nas grany pod tytułem Wieszczka lalek – nie schodzi z niedzielnego afisza wszystkich europejskich teatrów operowych mniej więcej od lat dziewięćdziesiątych i że to będzie trwało aż po drugą wojnę światową. Zresztą widziałem go na afiszu i później. Ani przedstawienie, ani wnętrze sławnej Hofoper nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, po prostu dlatego, że jedyną rzeczą, którą się zachwyciłem – z miejsca i w niesamowitym stopniu – była orkiestra! Widocznie siedzieliśmy na jakimś balkonie, bo widziałem doskonale wszystkie instrumenty i nie mogłem od nich ani oczu, ani uszu oderwać. Natomiast to, co się działo na scenie, wydało mi się okropnie nudne, pomysł z ożywieniem lalek w nocy głupawy, a sam gatunek muzyki był jakiś blady, jakby muzyka była nieważna. Ale w balecie, tak jak w operze, szmira ma twarde życie – i to po dziś dzień.

   Najzabawniejsze, że ja, który znam większość zachodnich teatrów operowych, nie byłem już nigdy więcej w sali opery wiedeńskiej. Jakoś tak się złożyło – i to pomimo częstych wizyt w Wiedniu. Zresztą nigdy nie lubiłem tej stolicy Spiessburgerów i Tafelspitza [drobnomieszczaństwa i sztuki mięsa], naszpikowanej niczym pasztet setkami pomników i pomniczków. Poza tym są miasta – i miasta. W Paryżu poszczególne gmachy i obiekty architektoniczne, rozpatrywane każdy osobno, są przeważnie brzydkie, a wszystko razem wzięte, jako całość, składa się na najpiękniejsze miasto świata. Odwrotnie we Wiedniu. Tam większość kościołów i pałaców jest bardzo piękna, a w całości dają one obraz kompletnego braku stylu i rzadkiej brzydoty. Jeśli z jednej strony stoi straszliwa Votivkirche, z drugiej grecki parlament, a w środku ratusz i uniwersytet w stylu Grunderjahre [w architekturze pojęcie oznaczające późny okres historyzmu] to co właściwie można z tego wywnioskować o kulturze kraju? Ale może nie należy być zbyt wymagającym… Ostatecznie o gmachu opery paryskiej Debussy też mówił, że z zewnątrz wygląda jak dworzec, a wewnątrz jest łaźnią turecką.

   Wróćmy jednak do rzeczy. Otóż nie doczekaliśmy wiosny w tym Wiedniu. Bodaj jeszcze w lutym, a może w marcu, mama nagle postanawia, że przeniesiemy się do miejscowości Toeplitz-Schönau w Czechach – po czesku Teplice – gdzie jest trochę znajomych z Turki, a poza tym podobno łatwo o mieszkanie. Okazuje się, że te Cieplice leżą głęboko w Rudawach, niedaleko granicy saskiej, kilkadziesiąt kilometrów od Drezna. Podróż jest dość długa, ale od Pragi jedziemy śliczną doliną Wełtawy, a później jeszcze piękniejszą Łaby. Gdybym był dorosły, to świetnie wyobrażałbym sobie na tym pięknym tle przemarsz muszkieterów Albrechta von Wallensteina lub kolumnę ciężkich wozów „Sierotek” Rokiczany [chodzi o Jana Rokycana. Ale jestem jeszcze za mały aby umieć nakładać na pejzaż to, co go ożywia.

   W Cieplicach poznaję góry całkiem inne aniżeli Beskidy i życie miasta wielkości – powiedzmy – Tarnowa lub Rzeszowa, z jedną linią tramwajową, na której kursują dwa rachityczne wagoniki. Inna nowość – z którą będę się i później spotykać we wszystkich mniejszych miastach niemieckich – to góra zamkowa, Schlossberg, miejsce spacerów całej ludności. Jest to jakaś stara rudera na szczycie wzgórza, otoczona parkiem, w którym w niedzielę gra dęta orkiestra, podczas kiedy obok, na tarasach piwiarni autochtoni to wyłącznie Niemcy – Czecha tam wówczas na lekarstwo nie uświadczył. Ci Niemcy przejęli od Czechów jedynie dwie rzeczy: małe wózki zaprzężone w psy do rozwożenia różnych towarów po domach, oraz zabawę w kiczki – to są takie bąki drewniane różnej wielkości, które się utrzymywało w ruchu za pomocą uderzenia batożkiem. Względnie szybko doszedłem w kręceniu tych bąków do dużej wirtuozerii.

   Mama znalazła dobre mieszkanie: dwa duże pokoje – jakby dziś powiedziało: sypialnia i living – z których jeden wychodził na park miejski. Obok był budynek gimnazjum zarekwirowany na szpital wojskowy. W pogodne dni wychodzą z niego do parku setki straszliwie pokiereszowanych rannych, a eleganckie panie wywożą na spacer na specjalnych wózkach tragiczne resztki ludzkie bez rąk i nóg, albo z nogami zawieszonymi na małych dźwigarach lub sterczącymi pokracznie do góry. Myślę, że to musiało wyglądać okropnie, ale jakoś ludzie się nie przejmowali. Może dlatego, że to był dopiero pierwszy rok wojny – jeszcze mieli mocne nerwy.

   Ważnym przeżyciem stała się szkoła. Kiedy dziś czytam wydziwiania specjalistów na temat problemów aktualnego szkolnictwa – zaśmiewam się do rozpuku. Wtedy sprawa była prosta: nie umiejąc ani słowa po niemiecku, zostałem przez dyrektorkę wprowadzony do klasy i oddany pod opiekę nauczycielki, która mi wskazała moje miejsce. Po chwili mój sąsiad zaaplikował mi kuksańca w bok. Nie namyślając się wiele, przyłożyłem mu ręką mocno po głowie, ale nauczycielka to widziała, więc kazała mi wstać i wyciągnąć przed siebie ręce, po czym mocno mnie pobiła kantem linijki po stawach palców. Oczywiście nie pokazałem po sobie bólu i dzięki temu dalsze stosunki z nowymi kolegami ułożyły się dość dobrze, choć porozumieć się po niemiecku było mi niezmiernie trudno. Jak to się stało, że na końcu roku szkolnego – to jest po kilku miesiącach nauki – dostałem jakieś świadectwo i mogłem przejść do następnej klasy – nie mam pojęcia.

   Ale najważniejszym moim przeżyciem w Cieplicach stała się Fraulerin Thorandt. Była to malutka staruszka wysuszona na kość i nie uśmiechająca się nigdy, ale ruszająca się żwawo. Miała skład fortepianów i pianin – kilkadziesiąt instrumentów zapełniało parterowe pokoje jej niedużego domu. Nie wiem jak mama ją odkryła, ale po przesłuchaniu mnie zdecydowała, że będzie mi dawać lekcje fortepianu pod warunkiem, że będę też przychodzić ćwiczyć pod jej okiem. Zresztą była muzykiem wszechstronnym, jako, że dawała również lekcje gry skrzypcowej. Początkowo nie znosiłem babusa, bo byłą bardzo ostra, krzyczała na mnie i biła po rękach – ale później polubiłem ją, bo odkryłem, że dzięki niej poznaję całą masę nowych rzeczy w dziedzinie muzyki. Że nauczyła mnie dobrej techniki – to mniejsza, ale jednocześnie tłumaczyła mi formę, wyjaśniała rolę tematów i podstawy teorii – jednym słowem chodziłem później z przyjemnością do tej jaskini pełnej żywych instrumentów, po której kręciła się jak gnom panna Thorandt. Ona pierwsza kazała mi grać co łatwiejsze sonaty Mozarta i Haydna oraz ćwiczenia Czernego i Cramera. Rozszerzyła mi głowę kolosalnie i zachowuję ją we wdzięcznej pamięci. Jeśli istnieje kącik nieba przeznaczony dla prostych, ale rzetelnych muzykantów, to panna Thorandt znalazła tam na pewno zasłużone miejsce,

   Nasz prawie dwuletni pobyt w Czechach przerwany był wakacjami, które spędziliśmy u ojca w Jędrzejowie koło Kielc. Kochany papcio, który na początku wojny prowadził wojskowy szpital na froncie, zaraził się tyfusem plamistym – co dla specjalisty epidemiologa nie było pozbawione pewnej ironii – a po wyzdrowieniu został przeniesiony do służby okupacyjnej. W zajętych częściach Kongresówki Niemcy i Austriacy zostawiali przedwojenny podział na powiaty, z tym, że usuwali personel, tzn. obywateli rosyjskich i obsadzali starostwa swoim personelem wojskowym jako, że chodziło o tereny okupowane. W praktyce, ze względu na konieczność kontaktów z miejscową ludnością, byli to prawie wyłącznie oficerowie-Polacy. I tak mój ojciec został „austriackim” lekarzem powiatowym w Jędrzejowie. Przed wojną „rosyjskim” lekarzem powiatowym był tam też Polak, doktor Przypkowski, ale okupanci austriaccy usunęli go. Oczywiście pierwszą rzeczą, jaką mój ojciec zrobił po przyjeździe do Jędrzejowa, było złożenie wizyty swemu odwołanemu koledze z wyjaśnieniem, że obejmuje jego funkcje wbrew swojej woli i jedynie na skutek siły wyższej. Wynikła z tego serdeczna wieloletnia przyjaźni obu rodzin, a w kilka lat później, po śmierci matki, wychowywałem się jakiś czas z Tadeuszem i Hassą Przypkowskimi w Krakowie i uważałem ich dom niemal za własny.

   Ale na razie nie jestem jeszcze tak daleko – na razie pojedziemy do dawnego zaboru rosyjskiego.

   Dzisiejsze młode pokolenie Polaków nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego, czym były przed 1914 rokiem te bezlitosne kordony, którymi kraj był opasany i pokrojony. Polacy – zdawało by się, że przyzwyczajeni do tego od szeregu pokoleń – odczuwali jednak bardzo boleśnie tę okrutną ranę. W całej Europie granice były w pełni otwarte, nie obowiązywały żadne paszporty, każdy mógł jeździć gdzie i kiedy chciał – jedynie Rosja była odgrodzona murem paszportowym od reszty świata. A władze chorującej na uwiąd starczy Austrii, starały się wszelkimi sposobami przypodobać potężnemu sąsiadowi. Dlatego też policja i prokuratorzy austriaccy – zresztą też Polacy – śledzili pilnie działalność emisariuszy i bojowników PPS z zaboru rosyjskiego, których głównym punktem kontaktowym i organizacyjnym był Kraków – stolica ówczesnego „Piemontu polskiego”. Nie mogli im nic zrobić na terenie galicyjskim, gdzie panowała pełna swoboda polityczna, nie mogli ich nawet odstawiać do granicy, bo lewicowi posłowie polscy w parlamencie wiedeńskim – z Ignacym Daszyńskim na czele – robili natychmiast nieludzki raban, jedyne co mogli (i z tej możliwości korzystali szeroko) to podrzucać żandarmerii rosyjskiej informacje o polskich przygotowaniach niepodległościowych i działalności wysłanników irredenty zakordonowej.

   Jest taki wzruszający felieton Żeromskiego, który mało kto pamięta. Przyjechawszy w lecie 1907 do Krakowa, Żeromski spotkał Ferdynanda Feldmana i postanowili odwiedzić ciężko już chorego Wyspiańskiego, przebywającego u teściów w Węgrzcach. Wzięli więc dorożkę i w niecałą godzinę byli na miejscu. Siedząc w sadzie i rozmawiając z Wyspiańskim wyciągniętym na leżaku, Żeromski zauważył, że po drugiej stronie małego żywopłotu, który o kilka metrów od nich zamykał obejście, była droga polna. A po tej drodze, w odstępach kilkuminutowych, przechadzał się żołnierz rosyjski z karabinem. Żeromski kończy krótką refleksją na temat myśli, jakie przebiegać musiały przez głowę poety, spoglądającego stale na tego sołdata, który nieświadomie stanowił akcent zamykający olbrzymią część świata – od tej polnej drogi do Oceanu Spokojnego.

   Ja wprawdzie tego nie przeżywałem, ale kiedyśmy z matką pierwszy raz jechali do Kongresówki, w chwili kiedy pociąg ruszył ze Szczakowej, jakiś pan siedzący w przedziale, powiedział do mnie – stojącego, jak zwykle w pociągu, z nosem przyklejonym do szyby okiennej – „popatrz, chłopcze, zaraz przejedziemy przez mostek na Przemszy, która była rosyjską granicą”. Rzeczywiście, przejechaliśmy nad mizerną rzeczułką, mignęła mi w oczach cerkiew zbudowana na brzegu i wjechaliśmy na ogromny, kryty peron dworca stojącego w szczerym polu i opatrzonego dumnym napisem Granica. Ale granicy już nie było, cerkiew została rozebrana po wojnie, a stacja dostała – od najbliższej wsi – nazwę Maczki [obecnie dzielnica Sosnowca], co zresztą nic nie pomogło, bo i tak żaden szanujący się pociąg nie zatrzymywał się na niej. Tak przemijają granice i jest w tym coś bardzo krzepiącego.

   Jędrzejów wydał mi się okropnym brzydactwem. Dopiero później, w gimnazjum, dowiedziałem się szczegółów tej niepoczytalnej walki z narodem, który siedzi od wieków na swoich śmieciach, nie wadząc przecież nikomu. Zabudowa nędzna i brudna, krzywe ulice niebrukowane, dworzec – jakby umyślnie – daleko za miastem… Nie wiedziałem przecież, że to nie skutek biedy, ale świadomy, celowy rezultat działalności administracyjnej, którą tu obsyłano rosyjskim personelem urzędniczym najgorszego typu po to, aby tu właśnie tak, a nie lepiej było. Żaden przyzwoity Rosjanin nie przyjmował przecież posady w Polsce, przyjeżdżali tu tylko najgorsi obwiesie i łapownicy. Wśród tych małomiasteczkowych ruder odbijają budowle pamiętające starą Rzeczypospolitą; barokowy kościół parafialny i opactwo Cystersów z grobem Wincentego Kadłubka w stanie posuniętego zniszczenia i z hełmami wież utrąconymi pociskami austriackiej artylerii.

   W tym brzydkim otoczeniu mieszkają jednak ludzie, którzy wydają się jacyś milsi, bardziej otwarci, bardziej przystępni i gościnni od galicjaków. Okolica jest dziwnie bezleśna, biedna, ale pola mają większe rozmiary, wsie większy oddech. Jakoś więcej powietrza, może więcej rozmachu, świat mniej zamknięty niż nasz galicyjski. Dróg bocznych, powiatowych prawie nie ma, jakieś piaszczyste wertepy – wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wedle rosyjskiej doktryny wojskowej to wszystko są „tereny przygraniczne” i jako takie pozbawione dróg i linii kolejowych. Toteż do wybuchu wojny cały teren na południe i południowy wschód od Kielc – od gór Świętokrzyskich do Wisły – był celowo utrzymywanym pustkowiem. W ciągu pierwszego roku okupacji Austriacy założyli między Jędrzejowem a Staszowem, między Pińczowem, Buskiem i Kazimierzą całą sieć kolejek wąskotorowych w celu lepszego zorganizowania wywozu ziemiopłodów. Te kolejki zostały jako pamiątka po-austriacka, ale komunikacja chyba niewiele się polepszyła i za II Rzeczpospolitej, jeśli w roku pańskim 1941 zdarzyło mi się rozmawiać na rynku jędrzejowskim z babą, która przyszła piechotą spod Chmielnika, aby sprawdzić czy to prawda co jej opowiadają sąsiedzi, że mianowicie jest wojna i Niemcy są w Polsce. Ale to pewnie była jakaś wyjątkowa baba…

   Dom Przypkowskich jest bardzo przyjemny. Przewija się przez niego ciągle mnóstwo ludzi – przede wszystkim legionistów, którzy zaprzyjaźnili się z gospodarzami w czasie walk Pierwszej Brygady nad Nidą. W salonie stoi fortepian, na którym dużo gramy. Mówię w liczbie mnogiej, bo córka domu, młodsza ode mnie o rok Hassa, też dużo ćwiczy. Tam pierwszy raz poznaję coś w rodzaju muzyki kameralnej. Gramy mianowicie na cztery ręce różne uwertury z oper niemieckich, a jeden z oficerów przynosi często skrzypce i trzeba mu akompaniować. Początkowo współudział drugiego muzyka bardzo mi przeszkadza, ale powoli wdrażam się w nowe zadania i nawet zaczyna mi się to podobać.

   Ale wakacje – jak to wakacje – mają to do siebie, że się zawsze kończą. W końcu sierpnia wracamy z mamą do Cieplic. To brudne, obskurne, ale jednak jakieś miłe królestwo opuszczam nie bez żalu. W Czechach, jak w całej Austrii, zaczyna się w tym czasie sytuacja wyraźnie psuć. Coraz większa bieda i głód. Ludzie zaczynają rozumieć, że o wygraniu tej wojny nie może być mowy. Ale „terror propagandy” jest olbrzymi – ciągle słyszy się o zwycięstwach, w które nikt nie wierzy i o poprawie sytuacji ekonomicznej, podczas kiedy wszyscy widzą naokoło siebie coś wprost przeciwnego. Cała żywność jest na kartki i to w ilościach prawdziwie homeopatycznych – ojciec przysyła nam co 2 tygodnie bochen chleba i jakieś wędliny. Po raz pierwszy dostaję ubranie z twardego syntetycznego materiału – wtedy się mówiło, że to z „pokrzywy” – oraz buciki, które się rozłażą po kilku dniach, bo są podobno z papieru…

   W rezultacie gdzieś w ciągu zimy mama postanawia, że trzeba przenieść się bliżej domu. Ale nie bardzo wiadomo gdzie jest ten dom, jako, że w Turce wszystko zostało zniszczone, zrabowane i rozkradzione. Wobec pogorszenia się jej stanu zdrowia, matka decyduje się na Zakopane – jak przed wojną. Przyjąłem to z radością – do głowy mi przecież nie przychodziło, że biedna mama już nie wyjedzie z tego Zakopanego. Ale Dłuskiego nie ma – sanatorium zostało zarekwirowane na szpital wojskowy. Wobec tego będziemy mieszkać w Moderzejowie [budynek zburzony w 2012 roku] na końcu Jagiellońskiej, na połowie stoku Antałówki, pod Sanatem. W pensjonacie, jaki w tym dawnym domu Heleny Modrzejewskiej prowadzi pani Torosiewiczowa, nasza miła i dobra opiekunka w najcięższych chwilach choroby matki. Zresztą po roku, wskutek wygaśnięcia dzierżawy, przenosimy się wszyscy – tj. pani Torosiewiczowa i jej pensjonariusze – do Sariusza Osieckich na ulicy Chałubińskiego.

   Powrót do Zakopanego przerwał moją naukę w czwartej klasie niemieckiej szkoły powszechnej – ale w Zakopanem nie chcą mnie przyjąć do szkoły w ciągu roku szkolnego. Każą uczyć się w domu, a po wakacjach mam przyjść na egzamin wstępny do gimnazjum.

   W międzyczasie następuje Akt 5 listopada [1916]. Dziś mało kto wie o tym coś­-niecoś, dorośli wbili nam w głowy, że jego treść była fatalna. A w rzeczywistości był to przecież pierwszy podmuch wolności, pierwszy zwiastun późniejszego, pełnego triumfu. Teraz już było wiadomo na pewno, że ONA będzie i to niedługo… Co nie przeszkadza, że jeszcze w styczniu 1917 – dosłownie na dwa tygodnie przed ogłoszeniem programu Wilsona [„program Wilsona” został ogłoszony w orędziu prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Woodrowa Wilsona do Kongresu dnia 8 stycznia 1918 r.; R. Palester wspomina o orędziu z dnia 22 stycznia 1917, w którym prezydent Wilson także odniósł się do sprawy polskiej] – państwa koalicyjne, tj. Francja i Anglia, jeszcze raz się upierają: za pośrednictwem Maurice Paléologue, ambasadora francuskiego w Petersburgu, ponawiają swoje dawne oświadczenie, że „sprawa polska jest sprawą wewnętrzno-rosyjską”, i że przyznają Rosji, po wspólnym zwycięstwie koalicji, pełną swobodę w ustaleniu swoich granic zachodnich, a więc i w dysponowaniu całym obszarem Polski. Trudno się oprzeć refleksji: ładnie byśmy wyglądali, gdyby Niemcy nie byli posłali Lenina do Rosji, aby ją wykruszył z frontu koalicji i zniszczył ile się da!…

   Bo to nie ostatni raz odezwał się znów ten przeklęty duch Kongresu Wiedeńskiego, ta święta zgoda całej Europy w dławieniu nas i odmawianiu nam prawa do życia. Zdaniem polityków zachodnich    na Wschodzie powinien być tylko jeden partner do rozmowy – to Rosja. Niech się dzieje co chce, aby tylko nie było żadnej „sprawy polskiej”!

   I ten punkt widzenia będzie się odbijał ohydną czkawką w ciągu całego dwudziestolecia międzywojennego – i później. W następnych latach, już po traktacie wersalskim i ryskim, zachód jedynie bardzo powoli i z największymi oporami będzie się przyzwyczajać do tego, że Polska przestała być obiektem przetargów, a stała się normalnym aktorem w polityce europejskiej. Nie po raz pierwszy i nie ostatni, będziemy przeszkadzali wszystkim tylko dlatego, że żyjemy, że istniejemy… Dziwny świat…