I. Wspomnienie z innego świata

Rozdział I

 

   Urodziłem się w miejscu i w świecie, którego już nie ma. Może nigdy go nie było? A jeżeli nawet istniał naprawdę, to było to tak niesłychanie dawno! Kilka epok przewaliło się od tej pory, zasnuwając nasze ułomne sądy i wrażenia mgłą zapomnienia, niezrozumienia i fałszu. Ten świat był – jak zwykle – pełen życzliwości i niechęci, miłości i nienawiści, namiętności i obojętności, zabawy i grozy, ale był też światem ustalonych wartości i kompromisu, który nie cofał się przed gwałtem, gwarantując jednocześnie pewną regularność przebiegu życia, pozwalającą zapobiegliwym ludziom projektować kariery, układy stosunków oraz rozumne proporcje szczęścia i kłopotów. Można go było zrozumieć dzięki jednolitej terminologii i systemowi wartości, aprobowanemu powszechnie, a wyrażanemu przez stworzony kiedyś, przed wiekami, jeszcze przez Homera, kosmos słów. Ale – jak powiada Demokryt – nie słowo jest nauczycielem człowieka, lecz nieszczęście. Ten nauczyciel towarzyszył często memu pokoleniu. Przyszły wydarzenia, wobec których dzieje Atrydów wydają się niewinną zabawą. One to stworzyły sytuację, w której rozdźwięk między słowem, a prawdą wypełniła pusta dialektyka – hiatus wszelkich katastrof.

   Pomimo tego spotykam ciągle sporo ludzi, którzy odmieniają na wszystkie sposoby słowo postęp, patrzą na świat oczyma pełnego nadziei optymizmu, a żadna literatura nie cieszy się takim powodzeniem jak ta, która wywiesiła dumne hasła rozliczeniowe i na wygodnym podłożu łatwej krytyki buduje potiomkinowskie fasady przyszłości. Dlatego może nie warto powracać do tego, co dało tragicznie zabarwione tło ludziom mojego pokolenia. Tym bardziej, że wydarzenia nie są przecież nigdy jednym ciągłym pasmem nieszczęść. Przeciwnie – nieszczęścia odciskają się właściwym akcentem dopiero na tle bukolicznego obrazu życia, na tle tego wszystkiego, co w człowieku jest dobre, życzliwe światu i ludziom.

   Więc zamiast zaczynać wspomnienia w tym tonie, lepiej byłoby może powiedzieć po prostu gdzie i kiedy się urodziłem. Miejsce jest sprecyzowane w pięknym Wierszu dla Romana Palestra, jaki Kazio Wierzyński napisał kiedyś po wspólnym wieczorze spędzonym na wspominaniu niektórych uroków Wschodniej Galicji. Zaczyna się od strofy:

 

Palester ze Śniatyna,
Ja z Drohobycza,
Otwórz okno: ta sama
Wielka prowincja
Galicyjsko słowicza.

 

   A jego końcowy akcent stanowi obraz Wielkiego Wozu, który nas wszystkich zabiera w naszych niewyczerpanych snach i nieukończonej nigdy podróży…. Co do daty, to przyznaję, że urodzić się na Świętych Młodzianków [28 grudnia] było szczytem nietaktu: całe święta zepsute…

   Ale w tym Śniatynie nie długo pobyłem. Mój ojciec był wtedy młodym lekarzem powiatowym, rzucanym przez administrację po różnych starostwach, toteż po jakimś czasie wylądował gdzie indziej, zdaje się w Brzeżanach, potem w Samborze… Moje pierwsze dziecięce wspomnienia, pierwsze świadome zapiski pamięci wzrokowej – bo oczy przecież najlepiej i najdłużej potrafią pamiętać – dotyczą jednak innego miasteczka: nazywało się Turka nad Stryjem i leżało głęboko w górach na szlaku ze Lwowa do przełęczy użockiej. Innymi słowy – okolica, w której łagodne kształty Bieszczadów zaczynają nieznacznie nabierać form bardziej fantastycznych i dzikich – to jeszcze nie Gorgany, ale niejako przedsionek do nich.

   Ach, jak tam było pięknie! Zajmujemy pierwsze piętro dużego, nowego domu na skraju miasta, na wznoszącym się stoku. Naokoło gród. Słyszę od dorosłych, że na parterze mieści się bank – nie mam pojęcia co to takiego, ale dziwne, że nikt tam nie mieszka, a pomimo tego w ciągu dnia sporo ludzi przychodzi.

   Mam dość dużo zabawek, które ustawiam dokładnie i metodycznie w rząd pod ścianą w moim pokoju. Ta systematyczność pozostała mi na całe życie i można ją odnaleźć również w moich rękopisach. Niektóre ówczesne zabawki – na przykład pewną sarenkę na kółkach, na której można było jeździć okrakiem – pamiętam po dziś dzień. Tak, jak pamiętam zapach jabłek leżących w salonie, do którego wchodziło się rzadko – tylko kiedy ktoś przyszedł z wizytą. Na rozmaitych meblach stały tam jakieś wazy srebrne, rozmaite ozdobne przedmioty, dzbany, flakony na kwiaty, mnóstwo popielniczek i innych okazów secesyjnej sztuki stosowanej. Dziś wiem, że to były prezenty od wdzięcznych pacjentów, ale wtedy tego nie wiedziałem. Na stoliku leżała zwykle gazeta z tłusto wydrukowanym tytułem „Słowo Polskie”, a co jakiś czas pokaźny tom, na którym był napis „Krytyka”. Nikt mi nie chciał wytłumaczyć co to znaczy. W rezultacie nabrałem do tego słowa antypatii, która jeszcze się powiększyła w dojrzałym wieku, kiedy się przekonałem, że tym śmiesznym słowem określa się zwykle ludzi, którzy nie nadają się do żadnej poważniejszej roboty i nie mają nic do powiedzenia.

   Najciekawszy jednak jest widok z okien mojego pokoju. Wychodzą one na liczne meandry Stryja i całą jego dolinę, w której leży miasteczko. Przez te okna uczyłem się godzinami świata. Bo nie miałem przecież wtedy najmniejszego pojęcia jakie ogromne światy przeżyć i rzeczywistości mieszczą się za fasadami najprostszych czasowników: „mam”, „chcę”, „widzę”, czy „czuję”… Więc na razie uczyłem się świata zewnętrznego, pozornie sprawdzalnego. Horyzont, już za miastem, zamyka wylot tunelu kolejowego i długi kamienny wiadukt w poprzek całej doliny. Za nim góry pokryte lasem z licznymi łysinami hal i połonin. Stryj przepływa poniżej naszego domu i ogromnym, szerokim zakolem niknie między górami w kierunku Kropiwnika i Schodnicy, gdzie przeżywa takie same dzieciństwo jak ja w Turce, moja późniejsza żona. Ale o tym dowiem się dopiero w ćwierć wieku później. Szkoda…

   Nie pamiętam abym się kiedykolwiek w dzieciństwie nudził. Przeciwnie, zawsze brakowało mi w końcu czasu na zrobienie wszystkiego, co sobie zamierzyłem – i to mnie też prześladowało stale w ciągu całego dorosłego życia. Już wtedy spalała mnie ciekawość świata – chciałem wiedzieć jak najwięcej i, co gorsza, wszystko sam sprawdzić. A to jest raczej niedobra cecha… W Turce bawiłem się oczywiście stale z innymi dziećmi, ale moim najlepszym, ukochanym przyjacielem, właściwie jedynym wtedy, był wielki setter ojca – Lord. Czarny z białym brzuszkiem. Musiał mieć dobry charakter skoro znosił różne moje fanaberie i właściwie w pewnym sensie opiekował się mną.

   Było coś naiwnie zabawnego w tej swoistej habsburskiej urbanistyce, która wyciskała swoje piętno na niezliczonych miastach dwugłowej monarchii z iście józefińską dokładnością i uporem. Kiedy już po II Wojnie Światowej zdarzało się nam z żoną często jeździć samochodem po Tyrolu, Górnej Austrii i Styrii, odnajdywaliśmy ze śmiechem w każdym mijanym miasteczku ten sam, jakby przez nieomylną opatrzność narzucony, stary habsburski schemat. Nad wszystkim góruje – o ile konfiguracja terenu na to pozwala – kościół parafialny, główna podpora władzy. Ratusz na rynku, przeważnie zbyt wielkim, starostwo w najelegantszym punkcie miasta, obok gimnazjum, poczta i urzędy. Budynek sądu jest zawsze w innym stylu architektonicznym i z reguły dość oddalony od siedzib administracji, a całkiem za miastem, na uboczu, ulokowany jest szpital. I ten sam schemat był w Tyrolu i nad Dniestrem, w Sankt-Johann im Pongau i w Kolbuszowej. W Turce naturalnie też: magistrat na rynku, od którego szła „centralna” ulica pod górę na wzniesienie, uwieńczone kościołem. Przy tej samej ulicy, ale znacznie niżej, stała cerkiew, a naprzeciw sąd. Gdzie było gimnazjum tego nie wiem, bo w wieku w jakim wtedy byłem, jeszcze się tą instytucją nie interesowałem. Ale ten schemat był dla mnie zawsze tak oczywisty, że kiedy później poznałem miasta zaboru rosyjskiego – wydały mi się jakimiś wielkimi, niezorganizowanymi wsiami.

   Można by było przypuszczać, że system, który z podobną sztywnością i uporem organizował również i inne dziedziny życia, będzie wychowywać typ człowieka całkowicie urobionego, wymodelowanego w każdym szczególe, nafaszerowanego cnotami wiernopoddańczymi. Tymczasem nic podobnego. Z wyjątkiem prowincji czysto niemieckich, cała reszta tej sparszywiałej przymusowej „federacji” narodów, aż pękała od tendencji ekscentrycznych, odśrodkowych i była tak słaba, że nie warto się było nawet buntować. Trzeba wyjątkowego braku wyobraźni politycznej aby przypuszczać, że dzięki odpowiedniemu wychowaniu i narzuceniu zewnętrznego konformizmu życiowego, można zapanować nad tym wszystkim, co się niespokojnie tli i kłębi w głowach i sercach ludzkich. A przecież przykładów nie brakowało: w końcu nawet przemądry Metternich musiał uciekać z Wiednia, niczym w pół wieku później Kazimierz Badeni.

   W dodatku ta nasza nieszczęsna Galicja, rządzona – dzięki niesłychanie sprytnie wykoncypowanej kurialnej ordynacji wyborczej – przez klikę „stańczyków” i „podolaków” z niepotrzebną ultra-lojalnością i lizaniem się Wiedniowi – ta Galicja przeludniona, w nędzy i głodzie, w analfabetyzmie, nieuprzemysłowiona – ta Galicja, której tragiczny pomnik wystawił Stanisław Szczepanowski! Przecież w Czechy nielojalne, antyhabsburskie, moskalofilskie pchano bez przerwy masy pieniędzy, a Galicji w zamian za lojalność nakładano takie cła, że taniej było sprowadzić drzewo z Niemiec, niż używać galicyjskiego i nie wykuła się tam ani jedna wielka fabryka! Ładnie ci panowie ten kraj urządzili…

   W rezultacie utarło się przekonanie, że patriotyczna samowiedza polska ograniczała się w Galicji do cienkiej warstwy ziemiaństwa, inteligencji, miejskiego rzemiosła i kupiectwa – czyli tych, którzy korzystali z systemu. Ilość robotników była minimalna, a chłopi podobno nie czuli się Polakami – nawet w zachodniej Galicji – i rzekomo uważali cesarza za swego jedynego obrońcę przed polskim dworem. Nie wydaje mi się to zgodne z prawdą. Wprawdzie wypowiedzi niektórych bardziej krewkich posłów chłopskich w sejmie galicyjskim mogłyby w pewnym stopniu uzasadnić ten pogląd, ale ostatecznie czego się nie wykrzykuje w zapale polemicznym! A poza tym nie wolno też zapominać o olbrzymiej ilości cynizmu i prowokacji, jaką Austria obciążyła stosunki galicyjskie. Jeszcze za II Rzeczypospolitej w każdym zachodnio–galicyjskim dworze w szafie bibliotecznej stały na poczesnym miejscu oprawione tomiki poświęcone tragicznej rabacji galicyjskiej z niekończącymi się spisami okrutnie pomordowanych – od niemowląt do starców…

   Toteż wydaje mi się, że ten austrofilizm galicyjski był raczej mizerny i anemiczny. W kraju, w którym nie tylko wychowanie szkolne i kariera, ale nawet religia kierowała człowieka w spokojne łożysko utartej konwencji politycznej – my, dzieci w wieku sześciu czy siedmiu lat, znaliśmy na pamięć cały bogaty repertuar wierszyków anty-austriackich i mieliśmy wbity w głowy kompletny program polityczny: wiedzieliśmy, że Austria może być tylko obiektem kpin i że to wszystko musi się rozlecieć, bo - recytowaliśmy - na to miejsce „na pewno przyjdzie Polska”!

   Jeżeli tak byliśmy wychowani w Galicji, gdzie ostatecznie margines wolności był jednak bardzo szeroki, to jak niesłychanie mocny musiał być w innych zaborach ten nieubłagany front polski, ten zaciekły opór, ciśnienie polskości – jeśli nie dali mu rady, ani Bismarck, ani Murawiew, czy Apuchtin z ich nieograniczonymi środkami! Kiedy o tym myślę, nie mogę się oprzeć zdziwieniu, że tak mało było wtedy wśród Polaków pewności siebie i poczucia własnej siły. Kiedy po dwudziestu pięciu latach działalności niemieckiej Komisji Kolonizacyjnej i utopieniu w tym przedsięwzięciu prawie miliarda marek okazało się, że polski stan posiadania w poznańskim zwiększył się w ciągu tego czasu o 75 000 ha – to nie wywołało to wśród Polaków nie tylko żadnego triumfalizmu, ale nawet żadnej głębszej satysfakcji! Kiepska to polityka, która nie umie w należyty sposób odcinać kuponów od swoich sukcesów – ale ta nieumiejętność to podobno nasza narodowa specjalność…

   Wróćmy jednak do tematu. Otóż Turkę znam tylko w lecie; poznaję późną, ale nagłą wiosnę karpacką i niepowtarzalny zapach łąk i siana. Natomiast zimy spędzamy z matką w Zakopanem, w sanatorium Dłuskiego, którego duży budynek stoi po dziś dzień u podnóża Gubałówki daleko, na końcu Kościeliskiej – choć nazywa się oczywiście inaczej [obecnie Wojskowy Zespół Wypoczynkowy "Kościelisko"]. Moja matka chorowała już wtedy na płuca, a ówczesna medycyna uważała, że na choroby „piersiowe” – jak się wtedy mówiło – nie ma nic lepszego, jak klimat zakopiański z jego deszczami, śniegiem, błotem i wiatrem halnym… Że chorzy werandowali na balkonach, to od biedy można zrozumieć, ale cóż to była za logika, która kazała zabierać do sanatorium na dłuższe pobyty również mnie, zdrowego szczeniaka, któremu stałe i ciągłe przebywanie wśród kuracjuszy – zdecydowanych gruźlików – nie mogło chyba przynieść nic dobrego. Ale nie skarżę się, bo było tam bardzo przyjemnie. Matka miała osobny pokój, ja mieszkałem w sąsiednim ze służącą, Hanią, która się mną opiekowała. Nie miała ona dużego autorytetu i wobec tego codziennie rano, po przywitaniu się z matką, wyrywałem co prędzej do lasu na stoku Gubałówki, pilnując tylko aby wrócić na czas na obiad. Myślę, że coroczne kilkomiesięczne pobyty u Dłuskiego, gdzie było pełno eleganckich panów i ślicznych pań, dały mi wiele dobrego. Podpatrzyłem bowiem z zapałem maniery, sposób bycia i zachowanie się dorosłych i bardzo chciałem być taki sam, jak oni. W rezultacie wziąłem sobie za punkt honoru, aby się ładnie kłaniać, odpowiadać jak należy i jeść wszystko, co mi położą na talerz bez grymaszenia.

   Oczywiście coroczna całodzienna podróż koleją z Turki do Zakopanego i z powrotem była wspaniałą i za każdym razem ciekawszą epopeją. Zachowałem na całe życie gorący sentyment do kolei – nie zabił go ani samochód, ani samolot. Pamiętam też podróż do Lwowa, a to głównie dlatego, że wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem prawdziwego policjanta. Stał na placu Mariackim w ciemnozielonym Waffenrocku, przy szabli i ze złotym półksiężycem na szyi, na którym były jakieś cyfry. Mama wyjaśniła mi, że policjanci mają numery. Bardzo mnie to zdegustowało – nie mogłem przecież przypuszczać, że pod koniec mego życia będziemy wszyscy tkwić karnie zakodowani w dziesiątkach rozmaitych ordynatorów.

   Grono moich rówieśników, z którymi się w Turce najczęściej bawiłem, było w tej samej sytuacji co ja. Były to mianowicie wszystko dzieci, które nie chodziły do szkoły, ale uczyły się w domu. To znaczy, że uczyły je po prostu matki. Jedyna wspólna nauka, to podstawy katechizmu i jakaś prościutka historia biblijna, jaką nam wkładał w głowy miejscowy proboszcz, ks. Kułakowski, u którego w tym celu zbieraliśmy się raz w tygodniu na plebanii. Był to starszy ksiądz, który udawał bardzo surowego, ale w gruncie rzeczy miał złote serce, a w przepaścistych kieszeniach sutanny zawsze sporo cukierków i czekoladek dla nas.

   Praktyka religijna wyglądała wówczas nieco inaczej niż dziś. Nie było do pomyślenia, aby można było przyjść na Mszę św. z niemowlęciem na ręku, albo przyprowadzić dziecko nie umiejące się jeszcze odpowiednio zachować. Zasadą było, że dzieci idą na Mszę św. dopiero, kiedy umieją pacierz i Wierzę. Życie religijne nie było specjalnie żywe w olbrzymiej diecezji arcybiskupa Józefa Bilczewskiego. A przecież to były czasy, kiedy Pius X zaczął zachęcać dorosłych do częstszego komunikowania się i zalecał wcześniejszą pierwszą Komunię św. dla dzieci. Widocznie te reformy nie docierały jednak w dorzecze Dniestru, gdzie panował tradycyjny obyczaj. W zgodzie z nim, nasi rodzice szli na przykład na Trzech Króli do cerkwi, gdzie obchodzono wtedy Święto Jordanu. Robili to oczywiście nie z jakichkolwiek powodów ekumenicznych, ale jako gest przyjaźni w stosunku do unitów, których przecież pełno było naokoło.

   Nie pamiętam kiedy matka zaczęła mnie zabierać do kościoła, trudno mi to sprecyzować, natomiast pamiętam, że kazano mi wtedy wkładać białą bluzkę z marynarskim kołnierzem, która po spotkaniu z innymi dziećmi wracała zawsze zabrudzona. Najciekawsze, że z tych mszy nie pamiętam żadnej muzyki. A może tam nie było organów? Ale to chyba niemożliwe…

   Religia budziła w nas oczywiście głęboki respekt. Wiedzieliśmy, że w razie jakichkolwiek kłopotów czy drobnych grzechów, mamy apelować w modlitwie do Anioła Stróża, który wszystko ułoży i załatwi… Ale na przykład czuliśmy pewną obawę przed św. Mikołajem – która to uroczystość odbywała się też na plebanii. Wiedzieliśmy wprawdzie, że ten brodaty św. Mikołaj w infule, ornacie i z pastorałem, to po prostu przebrany doktor Ożga, chirurg i dyrektor szpitala, ale jednak w momencie, kiedy rozdzielał prezenty i kazał nam recytować Ojcze Nasz i Zdrowaśki, odczuwaliśmy pewien strach przed tym chwilowym nosicielem pojęć i sił, przerastających nas nieskończenie.

   Bodaj na wiosnę 1914 – tak się przynajmniej domyślałem – ojciec zaprowadził mnie do szkoły, gdzie kazano mi coś przeczytać, coś napisać, coś dodać czy odjąć i oświadczono, że synek pana doktora zdał egzamin z pierwszej klasy szkoły powszechnej do drugiej. Oczywiście ze stopniem celującym, z czego można wyciągnąć wniosek, że i wtedy „taryfa ulgowa” robiła swoje. Ta metoda uczenia się w domu i zdawania egzaminu w końcu roku szkolnego, zaszkodziła mi jednak w dalszej karierze szkolnej. Bo kiedy nieco później dostałem się do szkoły w obcym mieście, skończyły się celujące stopnie, trzeba było chodzić przykładnie na lekcje i wkuwać jak należy. W każdym razie po dziś dzień nie wiem, kiedy się nauczyłem czytać i pisać.

   Mniej więcej w tym samym czasie matka poszła ze mną do swojej znajomej, pani Pilszakowej, u której w salonie stał – fortepian. Widziałem ten mebel po raz pierwszy w życiu, wydał mi się trochę duży, ale pomysł z tymi klawiszami które za naciśnięciem wydają dźwięk – był czymś fantastycznie wspaniałym! Byłem niesłychanie ciekaw jak te dźwięki powstają, pokrywa jednak była zamknięta, więc nie od razu dowiedziałem się, jakie to sprytne urządzenia są w tym pudle w środku. Ale i tak spodobało mi się to niebywale! Mama przyznała się, że rodzice chcą kupić fortepian, ale zrobią to tylko pod warunkiem, że będę dwa razy w tygodniu chodził na lekcje do pani Pilszakowej, a w domu ćwiczył to, co ona mi zada. Zgodziłem się bez namysłu – i w ten sposób rozstrzygnęły się koleje mojego życia.

   Rzeczywiście wkrótce przyjechała ze Lwowa olbrzymia skrzynia, a z niej wyszedł na światło dzienne czarny Bösendorfer. Jednocześnie dostałem Szkołę na fortepian Gustawa Damma, która wprawdzie była wydana u Steingräbera w Stuttgarcie, ale sprytni wydawcy chcieli zdobyć wszystkie rynki, więc wersję polską połączyli dla wygody z węgierską – że to niby jedno blisko drugiego i całkiem podobne języki… A zatem obok polskiego tekstu i tytułów figurowały różne zène, zgora, vónos négyes, hegedűi objaśnienia w rodzaju az a ren dnem szorul bövebb magyarrázatra…Dosyć ciekawe, ale znacznie bardziej interesowała mnie muzyka. W tej dziedzinie pierwsze strony zawierały oczywiście całe masy gam i bezdusznych wprawek, ale w tym tłoku postępowałem widocznie względnie szybko naprzód, skoro wkrótce poza plecami nauczycielki i bez jej wiedzy zacząłem się zapuszczać w dalsze rejony Szkoły Damma. I tam znalazłem jakieś piękne, ale dziwne „kawałki”: Pieśń do gwiazdy z „Tannhäusera”, Marsz weselny z „Lohengrina”, Sceny dziecięce Schumanna, Dla Elizy Beethovena i cały spory repertuar w tym rodzaju – wszystko zapewne odpowiednio uproszczone. Te utwory wydały mi się ósmym cudem świata, tyle, że niestety nie mogłem niczego porządnie wygrać i przeważnie ograniczałem się do wystukiwania poszczególnych nut – bo nawet nie całych melodii – jednym palcem. W sumie jednak gra na fortepianie przewyższała nieskończenie wszystkie moje zabawki. Postanowiłem, że będę całe życie grać na fortepianie. Później mi to przeszło – na szczęście!

   Wkrótce potem zaczęło się jednak życie znacznie ciekawsze, przy którym nawet fortepian zbladł. Dorośli ciągle mówią o Moskalach i Serbach, Niemcach i Francuzach, Któregoś dnia matka zabiera mnie na dworzec, gdzie grono pań żegna kilku oberwańców, a na moje wątpliwości co do ich wyglądu, karci mnie ostro: „Ależ to są nasi legioniści!”. W kilka dni później oglądam z zachwytem ojca odjeżdżającego w mundurze kapitana. Na krótki okres zostajemy sami z matką, a raczej nie sami, bo w licznym towarzystwie innych dzieci i żon zmobilizowanych urzędników. Nagle pewnego dnia wszystkie panie dostają polecenie ewakuowania się razem ze starostwem. I oto długi rząd podwód wywozi kobiety i dzieci w kierunku Sambora. Na furmankach góry walizek i tobołków, ale właściwie wszystko zostało w Turce: został fortepian, została Szkoła Damma, a przede wszystkim został Lord – rozstanie z nim gorzko opłakałem. Po roku, kiedy Rosjanie opuścili Galicję Wschodnią dowiedzieliśmy się, że Lord nie chciał zostać ze służącą, która miała pilnować mieszkania i przeniósł się do rosyjskiej kuchni wojskowej, gdzie go świetnie karmiono. No i poszedł z cofającymi się Moskalami! Przekonał się widocznie do ideologii Stanisława Grabskiego. Ta wiadomość zrobiła mi jednak taką przykrość, że już nigdy więcej nie chciałem mieć psa…

   Nasze podwody skręciły za Starym Samborem na Zachód w kierunku Chyrów, Lesko, Zagórz i w ten sposób dostaliśmy się między cofające się bezładnie resztki rozbitej armii austriackiej, a rezerwy pchane wszystkimi możliwymi sposobami do przodu. Gościńcem wlokła się razem z nami, tzn. na Zachód, ogromna masa żołnierzy bez broni, przeróżnych dezerterów, jakieś treny, a z boku cwałowali po polach w odwrotnym kierunku honwedzi i ułani w czerwonych portkach. Było na co patrzeć.

   Ale w pewnym momencie zza jakiegoś zakrętu wyłonił się dziwny widok: na brzegu szosy były wkopane pionowo słupy, które podtrzymywały długie poziome belki na kilka metrów od ziemi. Z tych belek zwisały gęsto sznury, na których wisieli ludzie uwiązani za szyje. Sądząc z kożuchów i łapciów, byli to chłopi – pewnie miejscowi. Ręce odstawały trochę od ciała, które kręciły się i kiwały na wietrze. Rozśmieszyło mnie to, że oni tak wiszą, obróciłem się więc do matki żeby jej zwrócić uwagę na to, ale wtedy nagle zobaczyłem, że ona jest jakaś zmieniona, cała drży i krzyknęła abym na to nie patrzył, czy też zamknął oczy, ale musiała też coś dodać o ich śmierci, skoro nagle zrozumiałem, że ich zabito. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to austriackie sądy wojenne tak dzielnie sobie poczynały, wieszając na wszelki wypadek kogo się tylko dało, ale te pierwsze trupy jakie w życiu widziałem, zostały mi na długo w pamięci. Matka mówiła, żebym zamknął oczy – mój Boże, gdyby tak można było prostym zamknięciem oczu uratować swoją niewinność… ale jakoś nie wypada… trzeba mieć odwagę patrzenia na wszystko…

   Takie przydrożne szubienice spotkaliśmy jeszcze kilkakrotnie, zanim nas nie załadowano w Zagórzu do pociągu niebywałej długości, złożonego z samych towarowych wagonów. Nasza podróż tym pociągiem w głąb Czech musiała trwać chyba dobrych kilka dni. Dla nas, dzieci, był to raj, zwłaszcza, że podłoga wagonów była dla wygody wyłożona grubymi baranicami, po których baraszkowaliśmy całymi dniami. Co krok spotykały nas jakieś wydarzenia, których znaczenia nie rozumieliśmy. Pamiętam na przykład wieczór, kiedy pociąg zatrzymał się w Nowym Sączu, otoczyli go żandarmi i zaczęli legitymować mężczyzn. Matka powiedziała wtedy z wrogością: „szukają legionistów”… Zdziwiło mnie to – jak to, przed kilku tygodniami odprowadzaliśmy ich uroczyście, a teraz ich łapią żandarmi?

   Jechaliśmy więc tym pociągiem na zachód nie wiedząc, że zostawiamy za sobą świat, do którego już nie wrócimy, tę – jak mówi Wierzyński – wielką prowincję galicyjsko słowiczą.

     Kilka dni wcześniej, albo później, a może nawet tym samym pociągiem, odbyła tę samą podróż moja późniejsza żona. A ja nic o tym nie wiedziałem! I znów – szkoda…