1968

Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 828 wyemitowana 22 października 1968


Powierzchowny obserwator tego, co się dzieje w Polsce od szeregu miesięcy, mógłby dojść do wniosku, że nasza ojczyzna to kraj niewyczerpanych zasobów intelektualnych. Mamy tak ogromną ilość wysoko kwalifikowanych specjalistów, że możemy sobie pozwolić bez żadnego wahania i bez uszczerbku na usunięcie z samego Uniwersytetu Warszawskiego setki profesorów, i na powołanie na ich miejsce innych. Możemy bez żenady z dnia na dzień zadeklarować, że dramaturg - wychwalany dotychczas entuzjastycznie i uważany za najlepszego w swoim pokoleniu - nie przedstawia żadnej wartości i sztuki jego należy bezzwłocznie zdjąć z afiszów licznych teatrów polskich. Możemy niepisanym dekretem usunąć poza nawias życia kulturalnego niewygodnych pisarzy – po co nam oni, ludzi jest dość, na ich miejsce przyjdą inni. Kraj bogaty zaiste w talenty, skoro można je tak łatwo niszczyć i odrzucać. Trudno się oprzeć myśli, że właściwie Żeromski, Wyspiański, Stanisław Brzozowski czy Szymanowski wygrali duży los na loterii, że nie musieli żyć w latach kiedy meandry polityki rządowej narażają każdego pisarza i artystę, choćby najwybitniejszego, na ryzyko przymusowego milczenia i przerwanie z dnia na dzień całożyciowej kariery twórczej. Strach bierze, kiedy się pomyśli co by się działo z tymi ludźmi dziś, kiedy najmniejsze odstępstwo od rządowej linii politycznej lub odmienny pogląd na wydarzenia wywołują automatycznie reakcję sprowadzającą pisarza, czy artystę do stanu nieistnienia. Czy mamy po raz nie wiadomo który cytować nazwiska? Czy ktokolwiek uwierzy, że usunięcie stu profesorów na Uniwersytecie Warszawskim nie odbije się na poziomie kształcenia młodzieży? Czy na miejsce Kołakowskiego czy Mrożka znajdą się od razu inni ludzie ich pokroju i ich talentów?

Oczywiście nie należy zbytnio biadać nad tym wyrachowanym niszczeniem kultury polskiej w imię prostackiego konformizmu politycznego. Bo w gruncie rzeczy świadczy to tylko o niesłychanej słabości systemu. Potępieni i gnębieni intelektualiści mogą być w gruncie rzeczy bardzo dumni – reżim wyznacza im widocznie bardzo wysoką rangę wartości, ocenia widocznie bardzo wysoko ich wpływ, skoro uznał za konieczne użycie wszystkich dostępnych środków w celu usunięcia ich w cień zapomnienia, w celu odcięcia ich od krajowego życia kulturalnego. Ale tę walkę trudno mu będzie wygrać, bo doświadczenie uczy, że brutalna siła nie jest w stanie zniszczyć wymowy słowa pisarskiego i przekonywującej siły idei. I dlatego myślę, że nasi przyjaciele, którzy w ciągu ostatnich miesięcy tak pięknie walczyli z systemem opresji i ucisku, mogą być w gruncie rzeczy spokojni: przeżywają wprawdzie w tej chwili okres smutny i ciężki, ale ich będzie końcowe zwycięstwo.

Z punktu widzenia osobistego osiągnęli oni swój cel najważniejszy: postępują mianowicie zgodnie z własnym sumieniem. Cóż innego, jeśli nie sumienie i poczucie wewnętrznego obowiązku kazało Zygmuntowi Mycielskiemu napisać wzruszający list do muzyków czeskich i słowackich, z którym zapoznaliśmy państwa przed kilku dniami? Znam Mycielskiego od prawie czterdziestu lat i to znam na tyle dobrze, aby wiedzieć, że ten jego list to nie chęć dokuczenia górze partyjnej i chęć "pokazania się", ale że pisał go człowiek, który w swoim sumieniu pisarza i artysty nie mógł postąpić inaczej. Ten list to rezultat ciężkiego, bolesnego przeżycia wewnętrznego, podobnie jak pismo Mycielskiego odczytane na pamiętnym zjeździe literatów sprzed kilku miesięcy. Już po tym pierwszym wystąpieniu Mycielskiego posypały się nań wszystkie możliwe sankcje. Najprzykrzejszą z nich było – nie dla niego, ale dla polskiego życia muzycznego – usunięcie go ze stanowiska redaktora "Ruchu Muzycznego". Bo w tym piśmie był on niezastąpiony i potrafił jak nikt inny wyważyć właściwe proporcje różnym ścierającym się prądom artystycznym.

Zresztą postawa Mycielskiego w stosunku do władz i reżimu Polski Ludowej była w ciągu długich lat ze wszech miar pozytywna. Nie darmo brał on żywy udział we wszystkich poczynaniach i inicjatywach muzycznych, które w sumie doprowadziły do poważnego pogłębienia naszej kultury muzycznej. W latach pięćdziesiątych, w okresie masywnej ofensywy socrealizmu Mycielski próbował zmierzyć się na serio z tymi ponurymi teoriami narzucanymi z góry. Nie wyjechał za granicę, choć przecież mógł to zrobić, wolał zostać na miejscu, wolał walcząc z przeciwnościami budować powoli z drobnych cegiełek gmach kultury muzycznej, gmach, z którego dziś korzystają wszyscy młodzi muzycy. Jeśli dziś młodzi artyści mają w Polsce wszystkie możliwe udogodnienia, jeśli ich praca jest doceniana i szanowana, to jest rezultat wieloletniej upartej pracy licznych muzyków starszego pokolenia, a w ich liczbie stali zawsze na najbardziej eksponowanych miejscach tacy ludzie jak Mycielski, czy Kisielewski.

Nie jestem tak śmieszny czy naiwny, aby twierdzić, że zawsze w ciągu naszej długiej znajomości zgadzałem się z Mycielskim. Przeciwnie, często bywaliśmy odmiennych poglądów w różnych sprawach muzycznych. Po dziś dzień zachowaliśmy te różnice poglądów. Ale nie mogę nie podkreślić wzorowej lojalnej postawy Zygmunta, jego tolerancyjności i koleżeńskości. Różnie ocenialiśmy nasze wzajemne osiągnięcia muzyczne, różne mieliśmy poglądy czysto artystyczne, ale kiedy przed kilku laty jeden z jego współpracowników ogłosił w "Ruchu Muzycznym" wywiad ze mną – muzykiem od dawna przecież zakazanym w dorzeczu Wisły – i kiedy władze zażądały, aby usunął tego współpracownika ze swego pisma, Mycielski bez namysłu odmówił i odpowiedział, że raczej on sam poda się do dymisji. Nie przyjęto jej wówczas, ale cytuję ten wypadek jako dowód jego lojalności wewnętrznej, jego pionu moralnego. Takich przykładów mógłbym zacytować znacznie więcej.

Ćwierć wieku życia Mycielskiego w Polsce Ludowej stanowi jeden z piękniejszych dowodów, że i w tym systemie nie liczącym się z jednostką i wywierającym na nią ciągły nacisk, można jednak zachować pion moralny i niezawisłość poglądów. Jego koleje są dowodem, że nie każdy musi tam wylądować na platformie oportunizmu i łatwego karierowiczostwa, jak nam to usiłują często wytłumaczyć ludzie, którym brak twardego karku. Ale, jak słusznie powiedział Pasternak w niezapomnianym Doktorze Żiwago: "ludzie, którzy nie są wolni, mają skłonność do idealizowania swojej niewoli". Jeśli ten objaw spotykamy u niektórych naszych intelektualistów, to jednak Zygmunt Mycielski był zawsze z daleka od tego. Niczego nie idealizował. Oceniał trzeźwo pozytywne, dodatnie osiągnięcia, ale nie dorzucał do nich nigdy ideologicznej nadbudowy. Chwalił, co wydawało mu się godne pochwały, ganił, co mu się nie podobało.

Czy można się dziwić, że człowiek tego pokroju uważał za stosowne dołączyć swój głos do protestu ogromnej większości pisarzy na pamiętnym zjeździe literatów, który był pierwszym sprzeciwem przeciw narastającej fali nowego stalinizmu? Nie mógł przecież postąpić inaczej – czyż obowiązek walki o wolność słowa nie jest pierwszym i najelementarniejszym obowiązkiem każdego intelektualisty? I czyż ten protest nie był wówczas podyktowany najgłębszą troską o los całej kultury polskiej, której w obcęgach cenzury i pod presją uniformizmu światopoglądowego grozi ciężka deformacja, jeśli nie skostnienie i uwiąd?

Zarówno ten pamiętny protest, jak i niedawny list Mycielskiego do muzyków czeskich, to dla nas niesłychanie krzepiące objawy tej niepokonanej siły, jaka tkwi w sercach ludzkich i w magii słowa. Mogą się na Ciebie, drogi Zygmuncie, zwalić jeszcze liczne dokuczliwości i represje – na pewno nie oszczędzą Ci jeszcze wielu przykrości. Na pewno bolesne jest dla Ciebie, że wielu kolegów i przyjaciół okazało się ludźmi małego serca, którzy w obawie o swoje drobne kariery boją się stanąć wyraźnie i głośno po Twojej stronie. Ale sam wiesz, że nie to jest najważniejsze. Najważniejsze to być w porządku z samym sobą. Powiedziałeś głośno, co myślisz i ogromna liczba ludzi w Polsce podziela w tych sprawach Twój pogląd. A z czasem coraz więcej ludzi zacznie mówić również głośno.

Ściskam Cię i pozdrawiam najserdeczniej.