1952

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 8 wyemitowana 27 czerwca 1952

 

Wielcy  artyści i twórcy, ci, którzy przeszli do historii jako przodownicy pokolenia czy narodu, ci, których działalność staje się powszechnie znanym i uznanym symbolem najwyższych osiągnięć humanistycznej działalności ludzkiej, ci wszyscy dzielą się na dwie różne kategorie. Pierwsza to kategoria tych, którzy nieomal urodzili się już z piórem czy dłutem w dłoni, którzy nie obierali żadnego zawodu czy kariery, ci dla których dyscyplina w której się przez całe życie wypowiadali była tym, czym jest powietrze dla wszystkiego co żyje. To Beethoven z nieludzkim uporem ślęczący dniami i nocami nad papierem nutowym, aby nadać swemu dziełu kształt najwyższej doskonałości, to Rembrandt, dla którego sprawa plastyki i współzależności kolorów ważniejsza jest od całej reszty świata, to Słowacki ostatnich lat odcięty w swoim pokoiku w najkompletniejszy sposób od tego wszystkiego, co jest dniem codziennym i pochłonięty jedynie swoją ekstatyczną pasją.

Druga kategoria to długi szereg „olimpijczyków”, który sięga od Leonardo Da Vinci do Goethego. To ludzie, którzy w iście odyseuszowski sposób wędrują po bezbrzeżnych obszarach twórczej działalności człowieka. Dotykają oni najrozmaitszych spraw i dziedzin, żadna dyscyplina umysłowa nie bywa im obca, a wszystkiemu czego się tkną nadają znamię ich własnej wielkości i ich twórczej myśli. Z Odyseuszem łączy ich zwykle również pewien subtelny sceptycyzm mądrości oraz umiar w sądach i brak fanatyzmu.

Aby zostać wielkim wirtuozem trzeba lata całe strawić nad zgłębianiem tajemnic instrumentu i to w sposób tak wytrwały, i tak wyczerpujący siły i nerwy, że ofierze takiego kształcenia pozostaje zwykle niewiele okazji na zapoznawanie się z tym wszystkim, co nie jest jej bezpośrednią specjalnością. Po latach terminowania następuje niepewny moment debiutu i gorączkowe, pełne napięcia lata gruntowania kariery. Kiedy w najlepszym przypuszczalnym wypadku przyjdzie „wielka kariera” i sukces światowy, szczęśliwy tryumfator jest już podwójnym niewolnikiem: nie tylko swego instrumentu, swej sztuki, w której doszedł do mistrzostwa w ciągu długich lat najcięższego wysiłku i pracy, ale również niewolnikiem kalendarza, to jest swych koncertów i zobowiązań artystycznych. Najlepiej to wyraził wielki skrzypek Kreisler, który kiedyś w towarzystwie, w którym mu zazdroszczono, że zjeździł cały świat we wszystkich kierunkach, tak to zreasumował:

Owszem, znam cały świat, to znaczy w każdym z większych miast znam dworzec, salę koncertową i hotel, w którym się zatrzymuję. Na nic więcej nie miałem nigdy czasu.

Jednym słowem wirtuozi należą zdecydowanie do tej grupy artystów, o których mówiliśmy na początku, że ich siłą bywa najwyższa koncentracja w ramach dyscypliny, która jest ich specjalnością. Zresztą ta niewola instrumentu, tyrania każdego tournée koncertowego posiada widocznie swoje olbrzymie i niezastąpione radości, skoro tak nieznaczna jest ilość artystów, którzy dobrowolnie i świadomie rezygnują z męczących choć efektownych laurów afisza koncertowego. Ale wywołuje to oczywiście pewne skrzywienia psychiczne i niewielu jest takich, którzy zachowują pełny zmysł krytyczny wobec siebie samych.

Ignacy Paderewski jest jednym z nader rzadkich przykładów typu olimpijskiego wśród artystów-muzyków, poświęcających się dyscyplinie wykonawczej. Jest to psychika typowo goethańska. We wszystkim czym się kiedykolwiek zajmie, da swą właściwą miarę. Nie ma tu miejsca na zajmowanie się wszystkimi problemami z którymi Paderewski spotkał się w drugiej połowie swego długiego życia i ta część jego działalności znajdzie właściwe i kompetentne omówienie w innych naszych audycjach. Tu zajmiemy się oczywiście jedynie ściśle muzyczną działalnością Paderewskiego, choć i na tym polu należałoby właściwie również zastosować liczbę mnogą. Był bowiem nie tylko pianistą ale i kompozytorem, opiekunem muzyki polskiej, jej orędownikiem i w końcu wielkim jałmużnikiem.

W dawnym, przedwojennym gmachu konserwatorium warszawskiego wisiała w jednej z sal wyblakła fotografia orkiestry uczniowskiej z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Przypominam sobie jeszcze dziś dokładnie rozwichrzoną czuprynę młodego człowieka z puzonem w ręku. Nie było wśród nas w konserwatorium nikogo, kto by nie wiedział, że ten młody trzeci puzonista w prawym kącie fotografii to Paderewski. Dziwnie układają się koleje tak zwanej kariery artystycznej. Pierwsze bowiem lata pianisty Paderewskiego nie są ani łatwe, ani nie obfitują w sukcesy. Jego ówczesne występy nie zapowiadają niczym późniejszej, olśniewającej kariery. Ale są to lata głębokiej, upartej, wyczerpującej pracy, której celem jest najdoskonalsze władanie instrumentem, tajemnicą jego techniki, jego możliwości i ekspresji. Dzieje się to wszystko w latach niesłychanego rozwoju wirtuozerii fortepianowej. Liszt i jego szkoła doprowadzili – zdawało by się – do zenitu techniczne możliwości gry fortepianowej. Falanga wielkich wirtuozów wprowadziła w użycie potężny, mięsisty ton, wyrafinowaną, niesłychanie bogatą technikę biegników i barokowe niemal organowe brzmienie akordów. Jeśli w epoce, która wydała Antoniego Rubinsteina, Bulowa, Busoniego, d’Alberta, Leszetyckiego czy Zauera, a wśród Polaków Śliwińskiego, Michałowskiego, czy Hoffmana, jeśli w tej epoce Paderewski potrafił wybić się na pierwsze miejsce, to widocznie w grze jego musiało być coś – coś zgoła wyjątkowego. Trudno, bardzo trudno powiedzieć na czym to polegało, a setki i tysiące relacji krytyków i słuchaczy nie są ze sobą zgodne w tej sprawie. Jedno tylko powtarza się we wszystkich świadectwach: opinia, że osobistość Paderewskiego miała na estradzie jakiś magiczny i urzekający czar, który był oszałamiający dla publiczności, i którego działanie było zawsze nieomylne.

Pozwoliło mu to wyjść całkowicie poza zaklęte koło zagadnień technicznych. Przecież ci, którzy go słyszeli w ostatnich latach przed śmiercią, zgodni są w swym sądzie, że aczkolwiek grał stylem dość dalekim od pianistyki doby dzisiejszej – była w tym ta sama wielkość i ten sam urzekający czar, który był siłą jego dawniejszych najlepszych lat. Wszystko to odbywało się na płaszczyźnie i w wymiarach, które nie dadzą się wyrazić słowem i byłoby naiwnością próbować prześwietlić, zafiksować i zanalizować całą wielkość, całą poezję sztuki Paderewskiego.

Rozporządzamy dziś paliatywem gramofonu. Wynalazek jest, jak wiemy, pomysłowy, ale w czasach kiedy Paderewski nagrywał swe płyty był jeszcze względnie niewydoskonalony. Stąd też poziom techniczny tych płyt jest raczej niski. Zresztą po dziś dzień gramofon nie wyzbył się złośliwej skłonności do deformowania dźwięku, co w konsekwencji wpływa ujemnie na nasze wrażenia estetyczne. To też kiedy na chwilę będziemy słuchali jak Paderewski interpretował Chopina, nie zapominajmy, że mamy do czynienia z płytą gramofonową, owym ułomny pomysłem, który zaiste nie potrafił utrwalić całej wielkości mistrza. Ale nawet ta forma dokumentu jakim w tym wypadku jest płyta, jest dla nas niesłychanie cennym i wzruszającym wspomnieniem, wspomnieniem człowieka wielkiej miary, wielkiego serca i umysłu, artysty, który cieszył się miłością i uwielbieniem całego świata.

[Fragment muzcyzny: trzy utwory Chopina w wykonaniu I. J. Paderewskiego]

Jak już mówiliśmy, ten wielki olimpijczyk, wszechstronny erudyta, człowiek, który wypowiadał swą indywidualność we wszystkim czego się tknął, nie ograniczał się w dziedzinie ściśle muzycznej jedynie do roli wykonawcy, pianisty, choćby najlepszego w swoim pokoleniu i w swojej epoce. Jako kompozytor Paderewski pozostawił po sobie dzieło jednolite, być może nieco akademickie, ale żywe i wzbogacające muzykę polską o szereg pozycji trwałych i świeżych po dziś dzień. Fantazja polska, Koncert fortepianowy, Sonata fortepianowa, czy też Symfonia h-moll stanowią najcenniejsze pozycje jego twórczości. Jest ona w samym założeniu swoim poromantyczna, w czym nie ma nic dziwnego, jeśli zważyć, że największą miłością Paderewskiego – wykonawcy, była muzyka romantyczna.

 Nie będziemy dziś przypominać państwu tych wielkich formą utworów, które wymieniliśmy powyżej. Zaproponujemy raczej naszym słuchaczom wysłuchanie cyklu pieśni, które wydają się nam bodaj bardziej charakterystyczne dla twórczości mistrza. Sytuują się bowiem idealnie na linii rozwojowej muzyki polskiej, linii prowadzącej od Chopina i Moniuszki do „Młodej Polski” Karłowicza i Szymanowskiego. Niewątpliwie jest to cecha najcenniejsza, a przy tym rzadka w eklektycznych latach dziewięćsetnych.

Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Życie Paderewskiego, największego pianisty swoich czasów, wszechstronnego artysty, kompozytora, mówcy i eseisty wielkiej miary, w końcu męża stanu, polityka, i ten koniec życia pełen jakiejś surowej wielkości godnej Tacyta – wszystko to razem stwarza niemal jakąś renesansową postać pełną bujności, a przechodzącą przez życie z olimpijską pewnością, jaką daje wielkość. Dlatego oddzielanie Paderewskiego-muzyka od tak licznych innych terenów, na których manifestowała się jago indywidualność, jest – być może – niecelowe i niesłuszne. Być może, że dopiero synteza wszystkiego co robił w życiu daje klucz do jego wielkości czysto artystycznej. Być może, że ta bujna aktywność poza muzyczna była jedynie inną formą wyrażania Sztuki, której celem jest przecież zawsze kształtowanie i wpływanie na duszę i charaktery współczesnych. Nie zapominajmy, że w wypadku Paderewskiego mamy do czynienia z człowiekiem, który piastował w świecie całym „rząd dusz” w stopniu, w jakim to się udało jedynie bardzo niewielu innym.

[Fragmenty muzyczne: Dwa walce i nokturn Chopina w wykonaniu Paderewskiego (brak szczegółowych danych); Pieśni do słów Mickiewicza - kompozycje Paderewskiego w wykonaniu Alfreda Orczy]