IV. Uczę się świata

Rozdział IV

 

   Pociągi z Chabówki do Zakopanego jechały powoli. Lokomotywa sapała ciężko i z wysiłkiem ciągnęła pod górę sznur małych wagonów. Cieszyłem się zawsze zbliżając się do Zakopanego, czekałem niecierpliwie na ten ostatni, największy wysiłek maszyny – od Poronina.

   Dziś jedziemy z Zakopanego w dół, w dolinę Raby i Skawy. Pociąg leci szybko, koła stukają, naokoło nastrój – jak na złość – wesoły i beztroski. Ale obaj milczymy, za mało się znamy, zastanawiam się, co ja właściwie wiem o tym ojcu, którego od pięciu lat widuję jedynie dorywczo: na wakacjach i w czasie świąt. Jak on żyje i co właściwie robi? Ten postawny mężczyzna był dobrym ojcem i mężem. Nigdy nie słyszałem od matki o jakichkolwiek nieporozumieniach między nimi, nie skarżyła się na jego nieobecność, nie miała także nigdy żadnych kłopotów materialnych. Jaki on jest naprawdę? Koła stukają – Nowy Targ, Chabówka, Jordanów, Maków, Sucha… Wkrótce się lepiej poznamy – nauczę się cenić jego chłodną rezerwę, ale i lojalność i proste, zdrowe zasady. Kochany papcio – bo tak do niego zawsze mówiłem – miał swoje metody wychowawcze, kiedyś jednym zdecydowanym gestem nauczył mnie że nie wolno kłamać, ale w niektórych sprawach był rozbrajający. Uznawał konkretne zawody uniwersyteckie: doktor, inżynier, profesor, adwokat – to rozumiał. Kiedy mu po maturze powiedziałem, że chcę się poświęcić wyłącznie muzyce, odpowiedział mi, że oczywiście mogę robić co chcę, ale może było by jednak dobrze, abym obok muzyki miał jeszcze jakieś „poważniejsze studia”… Ponieważ sam był absolutnie niemuzykalny, więc przypuszczalnie nie widział wielkiego sensu w moim zajmowaniu się muzyką, ale muszę przyznać, że nigdy mnie od tego nie odmawiał, opłacał studia i dawał mi pieniądze na nuty, na które moje zapotrzebowanie było zawsze pokaźne.

   Na razie obydwaj jesteśmy pod obuchem nieszczęścia, jakoś nie sprzyja to zbliżeniu, nie mam odwagi rozmawiać z nim o matce. W Krakowie zajechaliśmy do bardzo dziwnego mieszkania. Był to budynek nieczynnej przychodni lekarskiej na rogu Radziwiłłowskiej i Kopernika. Na pierwszym piętrze były tam trzy wielkie sale – dosłownie, nie pokoje ale sale – z których pierwszą zajmował doktor Grużewski, drugą papcio, a ja zostałem ulokowany w trzeciej. Jednym słowem mieszkanie w którym można chodzić na spacer nie wychodząc z domu. Oczywiście jest to locum chwilowe. Śmieszne, ale i przyjemne, bo okna mojej sali wychodzą na nasyp kolejowy i tory, łączące dworzec główny z Podgórzem, więc jest na nich niezmiernie żywy ruch.

   Ledwie mam czas przyzwyczaić się nieco do nowego życia, całkiem innego niż dotychczasowe, kiedy rozpoczyna się nowy rok szkolny. Ojciec zaprowadził mnie do dr Romana Zawilińskiego, dyrektora IV Gimnazjum Realnego i zostałem przyjęty do trzeciej klasy. Gimnazjum mieściło się w dużej trzypiętrowej kamienicy na rogu Straszewskiego i Krupniczej. Wtedy był to dość nowy, masywny budynek, dziś jest – jak cały Kraków – straszliwą ruderą z wiszącymi, ohydnymi płatami tynku, Na parterze mieściła się tam wówczas bardzo elegancka kawiarnia – Cafe Esplande. Zajmowała ona cały rozległy chodnik przed naszym gimnazjum, nakryty w tym celu wspaniałą markizą obstawioną palmami.

   W tym gimnazjum pobędę znowu dwa lata, zanim nie wyląduję we Lwowie na dłużej. W Krakowie zaprzyjaźniłem się właściwie tylko z jednym kolegą – był nim Anglik William Peace, z którym siedziałem w jednej ławce. Urodzony i wychowany w Polsce pozostał jednak Anglikiem, a później pracował w naszej propagandzie w Londynie, gdzieśmy się z przyjemnością spotkali po wojnie. Do tego samego gimnazjum chodzi też Tadeusz Przypkowski, ale o dwa lata wyżej.

   Nasz gospodarz klasy, germanista Józef Piasecki, jest rzeczowy i raczej łagodny. Poziom profesorów i wymagania chyba większe niż w Zakopanem, skoro po tamtejszych celujących świadectwach, schodzę tu na poziom raczej dość przeciętny. Bardzo przyjemni są matematyk Otton Marcin Nikodym, późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, stary łacinnik Bronisław Świba i katecheta ksiądz Józef Rychlicki.

   Naszym kościołem gimnazjalnym, gdzie mamy w niedzielę obowiązkową Mszę poprzedzoną egzortą, jest Św. Anna. Kiedy tam pierwszy raz wszedłem, stanąłem zdumiony pięknem, proporcjami i niesamowitą wymową tego wnętrza. Zachwyt chwycił mnie za gardło, jak nigdy dotąd! Porwany barokiem, zacząłem się zastanawiać, dlaczego jeden styl mi się podoba, a inny nie? I co to znaczy „podoba się”? A w muzyce przecież jest podobnie. Więc co to jest styl? I jak go oceniać i kwalifikować? Czy całkiem arbitralnie? Przecież określenie, że coś mi się podoba, a co innego – nie, nie może pretendować do żadnego poważnego wartościowania. I wszystkie możliwe style będą we wszystkich możliwych dziedzinach twórczości artystycznej współistnieć ze sobą wiecznie, bez względu na to, że kocham Mozarta, a nie lubię Czajkowskiego! Dopiero znacznie później odkryję, że barok żyje innym życiem w Europie Wschodniej, a innym w Zachodniej, że wschodni Europejczyk przeżywa go inaczej niż zachodni. Na Zachodzie jest formą okazania zadowolenia z sukcesu, z powodzenia, formą z samej natury rzeczy ograniczoną umowną konwencją, a na Wschodzie staje się płomiennym wołaniem do Boga.

   Niewykluczone, że to wnętrze kościoła św. Anny naprowadziło mnie – obok niedawnego nieszczęścia – nieco głębiej w sedno problematyki religijnej. Tak czy inaczej, chęć zbliżenia się do tego, co najważniejsze, chęć przeżywania i niejako wejścia pod ochronę „skrzydeł opiekuńczych” sprawiła, że nauczyłem się – zresztą razem z kilkoma kolegami – u księdza Rychlickiego ministrantury. Wśród uczniów gimnazjalnych w Polsce panował wówczas pogląd, że chłopcy służą do Mszy przeważnie dlatego, aby sobie poprawić stopnie z religii, a w każdym razie aby zdobyć łaski katechety. U mnie nie miało to absolutnie tego charakteru. Wydaje mi się , że było to raczej pewne pogłębienie życia duchowego – a może tylko dewocji? Zresztą w ostatnich latach gimnazjalnych przestałem służyć do Mszy. W czasach przed soborowych ministranci musieli umieć expedite nie tylko wszystkie łacińskie teksty stałe, ale i sporo innych rzeczy: podział roku kościelnego, kalendarz liturgiczny i związane z nim kolory szat, problemy okurencji i pierwszeństwa, rytów, na koniec strój i paramenty – wszystko to ma przecież długą, a niesłychanie ciekawą historię i morfologię stworzoną w ciągu stuleci. W mojej karierze ministranckiej był tylko jeden słaby punkt: służyłem do Mszy chętnie w niedziele, ale w powszedni dzień okrutnie mi się nie chciało wstawać o godzinę czy dwie wcześniej, aby być w kościele na szóstą lub siódmą rano. Mea culpa

   Myślę, że wpływ Krakowa na chłopca chłonnego i ciekawego życia musiał być olbrzymi i ze wszystkich miar dobroczynny. Przede wszystkim podobało mi się „wielkie miasto” – tyle się tam codziennie działo i wszystko było takie ciekawe! Bo widziałem tylko to, co piękne i co rozszerzało pole widzenia – nie widziałem zastarzałej pleśni i banału konwencji. Ale wytrącony nieszczęściem z kolein ułożonego życia, zacząłem też w większym stopniu zamykać się w sobie i niewykluczone, że może już wtedy zaczęła się we mnie rozwijać skłonność do mizantropii – skłonność, z którą moja żona usiłowała walczyć w ciągu długich lat, ale która w końcu zapanowała nade mną niepodzielnie, kiedy jej zabrakło.

   Naprzód musiałem się nauczyć nowego trybu życia. Rano przed pójściem do szkoły chciałem zjeść śniadanie – ale to oznaczało, że musiałem je sobie sam przygotować. A po szkole byliśmy z papciem raz na zawsze umówieni na obiad w restauracji Bisanza – był to taki duży pawilon na plantach niedaleko placu Szczepańskiego – z tym, że ojciec przychodził czasem o godzinę wcześniej, czasem o godzinę później, a ja czekałem na niego przy stoliku nie zamawiając żadnego jedzenia. Wieczorem jedliśmy coś w domu, albo szliśmy na kolację do jakichś znajomych ojca.

   W Krakowie odnalazłem przyjaciół z Jędrzejowa, Tadeusza i Hassę Przypkowskich. Od kiedy zaczęli chodzić do gimnazjum, pani Przypkowska przeniosła się do Krakowa i wynajęła mieszkanie na ul. Lenartowicza. W kilka miesięcy po moim przyjeździe, kiedy trzeba było opuścić nasze ogromne sale na Radziwiłłowskiej, ojciec zamieszkał na Kremerowskiej, a ja zostałem ulokowany u Przypkowskich na Lenartowicza, gdzie aż do wyjazdu do Lwowa dzieliłem pokój z Tadeuszem. Pani Przypkowska zastępowała mi matkę w tym wszystkim, co dotyczyło spraw wychowania i materialnego urządzenia życia, ale nie mogła – pomimo najlepszej dobrej woli – zastąpić mi matki w intymności uczuć, ponieważ nie pokazałem jej dostatecznego zaufania. Trudny byłem. W wiele lat później wyjaśniliśmy to sobie i przekonałem się, że zdawała sobie wtedy doskonale sprawę z mojej rezerwy i zamknięcia się w sobie. Za to bardzo dobrze załatwiła rzecz dla mnie najważniejszą – mianowicie dalsze kształcenie się w muzyce.

   Ówczesne Konserwatorium Krakowskie – zresztą prywatne – stało na dość niskim poziomie. Przewyższał je Instytut Muzyczny pani Umlaufowej [Klara Czop-Umlauf była założycielką i – do śmierci w 1924 r. – dyrektorką Instytutu], który mieścił się na rogu Wiślanej i Św. Anny, w domu, którego parter i mezzanin zajmował wspaniały magazyn mebli Rajskiego. Pani Przypkowska zapisała nas oboje z Hassą do tego Instytutu. W ciągu pierwszego roku uczyła mnie pani Umlaufowa, a na drugi rok zostałem przeniesiony do klasy prof. Zygmunta Przeorskiego. Była to nareszcie normalna szkoła muzyczna, gdzie od razu kazano mi przechodzić solfeż oraz zasady muzyki prof. Gabrielskiego. Bardzo byłem z tego dumny i pierwszy raz poczułem się niejako „kandydatem na fachowca”. W dziedzinie fortepianu też duży awans, bo – oczywiście poza normalną porcją różnych Czernych i Kramerów – po raz pierwszy gram Beethovena. Naprzód pierwszą Sonatę f-moll [op. 2 nr 1], a wkrótce potem c-moll op. 10 [nr 1]. Jak to się stało, że bez nauki form od razu odkrywałem pierwsze i drugie tematy i analizowałem grany utwór bez większych błędów – tego nie wiem. Widocznie profesorowie pomagali życzliwie, a poza tym duch panny Thorandt opiekował się mną pewnie.

   Jednocześnie zdarzyło mi się jeszcze jedno przeżycie muzyczne. Mianowicie w naszym gimnazjum istniała orkiestra dęta, złożona oczywiście przeważnie z uczniów wyższych klas. Opiekował się nią nasz geograf, prof. Kupczyński. Zgłosiłem się do niego, a on skierował mnie do naszego instruktora i dyrygenta orkiestry, który okazał się zadowolony z mojej znajomości nut i zasad muzyki i dał mi do nauki trąbkę Es. Nie była to mała trąbka, jakiej później używałem w Muzyce Symfonicznej i w Osmołodzie – nie. Dęte orkiestry używały wtedy w kluczu Es trąbki zwyczajnej, bez specjalnie rozwiniętego górnego rejestru. Uchodziła ona za względnie łatwą w zadęciu i pełniła drugorzędną rolę, wypełniając akordy i prowadząc środkowe głosy. Instrument taki całkiem łatwy nie był, w dodatku w domu nie odważyłem się ćwiczyć – byłby to jednak zbyt wielki hałas. Ale znalazłem rozwiązanie: ul. Lenartowicza wychodzi mianowicie na dzisiejszą Aleję Słowackiego – jeśli się nie mylę – a Aleje Trzech Wieszczów były wówczas dość nędzną, niewybrukowaną drogą z zabudową jedynie od strony miasta. Po zewnętrznej stronie tej drogi przebiegał tor dawnej kolei fortecznej w kierunku Mostu Dębnickiego. A za torem rozciągały się kartofliska, pola kapusty i ogrody warzywne I tam właśnie chodziłem ćwiczyć grę na trąbce. Dużo się nie nauczyłem, ale po kilku miesiącach umiałem partie hymnu i kilku naszych marszów. Najgorsze były próby, bo kiedy w stosunkowo niedużej sali gimnastycznej trzydziestu kilku chłopców zadęło w swoje instrumenty, to huk był taki, że żadną miarą nie można było zorientować się czy gramy czysto i jakie nuty bierzemy. Krótko mówiąc, jako muzyka nie dało mi to dużej satysfakcji, ale poznałem w ten sposób jeszcze jedną, nową dla mnie dziedzinę praktyki muzycznej. A poza tym snobowałem się na chodzenie po ulicach z trąbką pod pachą…

   Wspomniałem już o dobroczynnym wpływie Krakowa na mój ogólny rozwój intelektualny. Nacisk tradycji odczuwało się tu przy każdej okazji i na każdym kroku. Zresztą nie jestem specjalnie zakochany w Krakowie – Lwów był mi później nieskończenie bliższy przez to, że był miastem wesołym, bez kompleksów, jego atmosferę stwarzały nie mury lecz ludzie, miał wdzięk, elegancję, uśmiech, mężczyźni byli tam dobrymi kompanami, a kobiety przystępne i pełne radości życia. Było to miasto, które patrzyło na człowieka z porozumiewawczym zmrużeniem oka.

   Tego wszystkiego nie było w Krakowie. Tutaj wieki kładły się niekiedy zbyt wielkim ciężarem na tym, co się działo, każdy kawałek muru miał swą historię, a każda latarnia uliczna wydawała się rekwizytem jakiejś zamierzchłej proweniencji. Bractwo kurkowe było równie ważne jak uniwersytet, nowe wnętrze wędliniarni radnego Bialika było tematem polemiki prasowej, a zburzenie jakiejś starej rudery zamachem na przeszłość narodową… To nieco śmieszne obciążenie formowało też w dużym stopniu „społeczny” sposób bycia: na fotelu prezydenta miasta zasiadali rzeźnicy, księgarze, przedstawiciele zamożnego kupiectwa i rzemiosła – ale kiedy bez uśmiechu, z największą powagą maszerowali przez miasto na czele pochodów w święta narodowe, wkładali barwne kontusze, delie i przypasywali karabele.

   Oczywiście chłopcu dwunastoletniemu wszystko wydaje się historią, obojętne czy się działo trzy wieki temu, czy przed dwudziestu laty. Idąc do szkoły, codziennie przechodziłem obok tej małej willi, w której Stanisław Przybyszewski przeżywał swoją krakowską epopeję. Uważałem ją też za zabytek historyczny tak, jak pewnie dzisiaj chłopcy uważają za zabytek przedwojenną „kawiarnię plastyków” [czyli Dom Związku Artystów Plastyków im. Marszałka Piłsudskiego przy ul. Łobzowskiej].

   Ale historią bywały też i inne fakty. Pamiętam, jak byliśmy z Tadeuszem Przypkowskim wzruszeni, kiedyśmy odkryli tajemnicę pewnej pani w wieku około czterdziestki, bardzo przystojnej i zgrabnej, która mieszkała z córką naprzeciw nas na Lenartowicza. Zwróciliśmy na nią uwagę, bo chodziła zawsze w krakowskim stroju ludowym – pomysł, który żadnej krakowskiej elegantce nie wpadłby przecież do głowy! Ten strój ludowy leżał na niej tak doskonale, że musiał chyba być szyty przez doskonałego krawca. Otóż kiedyśmy się dowiedzieli, że ta pani jest wdową po Lucjanie Rydlu – zaniemówiliśmy ze zdumienia! Jak to – więc to jest sławna Panna Młoda z Wesela i chodzi osobiście co dzień rano po chleb do piekarni na rogu Siemiradzkiego? Nigdy przedtem nie przyszłoby nam do głowy, że prawie wszyscy bohaterowie Wesela jeszcze żyją i chodzą po mieście. Po dłuższej dyskusji doszliśmy do wniosku, że jak się było pierwowzorem do jakiejś postaci w Weselu, to już nie trzeba i nie warto być niczym innym w życiu – to już wystarczy!

   Albo na przykład sprawa Wawelu. Przecież nie minęło jeszcze nawet 20 lat od chwili, kiedy społeczeństwo polskie wykupiło za ciężkie pieniądze kompleks gmachów wawelskich, zajętych przedtem przez armię austriacką na koszary. Bo przecież ten „miłościwie nam panujący” stary bęcwał – najbogatszy człowiek w Austrii – nie potrafił się nawet zdobyć na gest oddania narodowi tego, co jego rodzina ukradła! Ale w rezultacie, po prawdziwie syzyfowych pracach, dziedziniec arkadowy był już wówczas oczyszczony z potwornych murów, którymi „kulturalna” Austria odbudowała kolumny. Natomiast wnętrza były w kompletnej ruinie. Bez podłóg, bez tynków. Chodziło się po deskach, położonych niekiedy od sklepienia do sklepienia i trzeba było dobrze uważać, aby nie połamać nóg. Zapisałem się wtedy do takiej organizacji młodzieżowej, która nazywała się „Straż Wawelska” i której członkowie mieli pełnić dyżury w czasie przeznaczonym na zwiedzanie zamku, katedry, skarbca i świeżo odpucowanych podziemi z rotundą św. Feliksa i Adaukta. Oczywiście w naszej sytuacji „gimnazjalistów” – jak się wtedy mówiło – ograniczało się to do niedzielnego przedpołudnia albo popołudnia, ale tym niemniej byliśmy bardzo dumni, kiedy przychodziło nam – obkutym z małego podręcznika – wyjaśniać poważnym panom i paniom, kto zacz był Van der Rennen [Piotr von den Rennen - autor srebrnego relikwiarza św. Stanisława w katedrze wawelskiej] i jaka jest różnica między Bartolomeo Berreccim, a Giovannim Trevano. Zresztą po dziś dzień podziwiam z najgłębszym wzruszeniem to arcydzieło, jakie Van der Rennen zrobił dla konfesji św. Stanisława.

   Oczywiście największym przeżyciem w tym okresie było to, co się działo wiosną i latem 1920. Rzadko, bardzo rzadko zdarza się, aby naród – ta skotłowana mieszanina przeróżnych celów, zamierzeń i interesów, trudna do uchwycenia magma wzniosłości, przeciętności i małości, zwyczajów i tradycji, wspaniałych zrywów i nędznych upadków, ale odczuwająca spontanicznie wspólnotę przeznaczeń i losu – aby naród okazał taką dojrzałość i mądrość, jak wówczas. Pomimo tego w wielkim sporze o sprawy zasadnicze: czy Polska ma być małym państwem nacechowanym nacjonalistyczną zażartością, czy też ma się starać powrócić do swej wypróbowanej ongiś, a niełatwej roli federacji ludzi dobrej woli – rozstrzygnięcie padło na stronę tego, co raczej małe, skromne i w dodatku tylko pozornie bezpieczne. Prawda, że znów mieliśmy przeciw sobie wszystkich: Anglię i Francję, wszystkich sąsiadów i większość własnej inteligencji. Toteż wielki plan Piłsudskiego złagodzenia tej ostrej cezury, jaką zawsze była granica Rosji z Zachodem, przez stworzenie szeregu państw, które łączyłyby zachodnie pojęcia o wolności z gruntowną znajomością Rosji i psychiki rosyjskiej – ten plan spalił na panewce. Bo wymagałby nowej, olbrzymiej porcji entuzjazmu i zapału, pełnego poparcia opinii, a przede wszystkim wytrwałości. O to było najtrudniej… Anglia i Francja uważały, że Polska nie ma w ogóle nic do szukania za Bugiem, natomiast powinna ze wszystkich sił pomagać białym Rosjanom. Innymi słowy, mieliśmy zdobywać Wilno i Mińsk na to, aby je oddać odbudowanej carskiej Rosji!

   Wszyscy znają dramatyczne perypetie tych miesięcy. I wszyscy mówią krytycznie o planie Piłsudskiego – nie znając go wcale. A polegał on po prostu na żądaniu, aby ludność zamieszkująca ziemie należące do Polski do 1772 roku, mogła w swobodnym plebiscycie wypowiedzieć się co do swego dalszego losu i zdecydować czy chce niepodległości, ewentualnie do jakiego państwa chce należeć, czy też jakie stworzyć. Po plebiscycie ten konglomerat państw miałby powołać do życia coś w rodzaju konfederacji. Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, Polska, Białoruś, Ukraina i ewentualnie Rumunia, miały stworzyć związek o założeniach identycznych z dzisiejszym zachodnim Wspólnym Rynkiem. Na konferencji w Buldurii, koło Rygi, w kilkunastomiesięcznych obradach, od kwietnia do późnej jesieni, wszystkie te państwa zgodziły się – pod wpływem jednego z najwybitniejszych Polaków tamtej epoki, Leona Wasilewskiego – na harmonizację polityki zagranicznej, zawarcie wojskowej konwencji obronnej, ujednolicenie prawodawstwa, systemu monetarnego, polityki gospodarczej i powołanie do życia szeregu wspólnych instytucji. Mój Boże – kiedy człowiek pomyśli, że to przecież była idea identyczna z tym, nad czym się tak okrutnie dziś pocą zachodni Europejczycy! Tamci ludzie chcieli dalekosiężnym gestem stworzyć jakieś ramy, w których w zgodnym współżyciu zmieściliby się wszyscy. Po dziś dzień wydaje mi się, że to jest jedyna droga, na której ta część Europy może zapewnić sobie względną niezawisłość i swobodny rozwój.

   Ale zbyt wiele sił było zainteresowanych w utrąceniu tej inicjatywy. Przeciw niej były mocarstwa: Anglia – uważając Bałtyk za teren przyszłej ekspansji, Francja – pchająca Polskę w ramiona generała Antona Denikina z nadzieją odebrania swoich miliardów i bolszewicy dla których zachowanie Ukrainy było kwestią życia i śmierci. Przeciwnikami byli oczywiście biali Rosjanie, Denikin i Piotr Nikołajewicz Wrangel oraz Litwini, zdający sobie świetnie sprawę z nieodpartej zdolności asymilacyjnej kultury polskiej, którą uważali za groźniejszą dla siebie od najgorszego ucisku rosyjskiego. Pierścień przeciwników zamykała rodzima endecja, marząca o silnym państwie narodowym, mająca w swym ręku większość prasy polskiej, a za sobą przeważną część inteligencji.

   W dodatku konferencja w Buldurii była przygotowywana w okresie wyprawy kijowskiej i największych sukcesów polskich, ale rozpoczęła się już w czasie ofensywy Michaiła Tuchaczewskiego. Wtedy oczywiście, zwłaszcza na skutek komplikacji z Wilnem, wszystko się zacięło. Podczas końcowych zwycięstw polskich rzecz się ponownie odblokowała, ale wtedy już zarówno Anglia jak i bolszewicy użyli wszystkich możliwych nacisków, aby po jednym wyłuskać z bloku co słabszych partnerów i zawierać z nimi dwustronne układy.

   Bo tak właśnie było z tą wojną – wszystko było nielogiczne. Kiedy armia polska zajęła Kijów, aby tam osadzić ukraiński rząd Petlury – cała Polska triumfowała, sejm wysyłał do Piłsudskiego depesze hołdownicze, a dzienniki zachłystywały się superlatywami w łańcuchu pochwał dla Naczelnego Wodza. Ale po niespodziewanych sukcesach ofensywy Tuchaczewskiego, po załamaniu się frontu północnego, kiedy nastąpiła fala odwrotu polskiego, napiętnowana tragicznymi objawami paniki i niewiary w możliwość opanowania sytuacji – wtedy na tego samego Naczelnego Wodza ruszyła straszliwa nagonka, nie przebierająca w środkach. Przekroczono wszystkie granice przyzwoitości, a w nieprzytomnej kampanii prasowej nie cofano się przed epitetami takimi jak, „zdrada”, „niekompetencja”, „głupota”, „lekkomyślność”. Jeśli ta niesłychana, haniebna nagonka nie doprowadziła do klęski wojskowej i utraty niepodległości to tylko dlatego, że ogół społeczeństwa zachował zimną krew, umiar i elementarną mądrość polityczną.

   My, chłopcy dwunastoletni, braliśmy oczywiście jak najżywszy udział w tym, co się działo. Byliśmy też poddawani ostrej dezinformacji, ale raczej śmialiśmy się z tego. Jak jest wojna, to młodzież wierzy bardziej oficerom i żołnierzom, niż dziennikarzom… Pod koniec lipca któryś z kolegów-harcerzy wyśledził, że z krakowskiego dworca towarowego odchodzą liczne transporty siana i słomy w kierunku Szczakowej, skąd skręcają na Kielce, Skarżysko i wyładowywane są w Dęblinie. Wobec tego cała nasza drużyna pomaszerowała w szyku na dworzec towarowy z propozycją, że będziemy ładować siano i słomę na lory, konwojować je do Dęblina i tam rozładowywać. Niestety, komendant dworca nie chciał z nami w ogóle gadać, wyśmiał nas i napędził na zbity łeb. Wróciliśmy jak niepyszni i zaczęliśmy medytować, co by tu jeszcze można robić – może czegoś pilnować, coś nosić, coś wozić? Ale niczego się nie dało wykombinować – byliśmy oburzeni… widocznie ludzi było dość…

   Ale atmosfery, jaka panowała w Krakowie w ostatnich dniach przed 15 sierpnia [1920], nie zapomnę nigdy. Miasto na wpół puste, jakby wymarłe, na ulicach cisza przerywana jedynie muzyką orkiestr wojskowych, odprowadzających na dworzec coraz to nowe bataliony marszowe, pełne kościoły na Wniebowzięcie, ale ludzie jacyś cisi, skupieni, rozmodleni, w gazetach lakoniczne komunikaty o przechodzeniu Radzymina z rąk do rąk – a jednocześnie uczucie jakby, przy ówczesnej najpiękniejszej pogodzie, wisiała nad nami jakaś straszliwa czarna chmura gradowa, która za chwilę zgniecie nas na miazgę.

   A potem, od szesnastego, czy siedemnastego, komunikaty zaczynają mówić o zatrzymaniu nieprzyjaciela, o zwycięstwie w bitwie warszawskiej, o cofaniu się Rosjan, a w końcu o kolejnych klęskach poszczególnych korpusów i armii Tuchaczewskiego – a przede wszystkim Siemiona Budionnego, którego nazwisko było na ustach całej Polski, jako uosobienie diabła. Bo jego osławiona armia była niezmiernie ruchliwa i biła się dobrze, ale zachowywała się jak najgorsza horda tatarska: rabowała, paliła – nawet szpitale – dobijała rannych, pastwiła się nad trupami, mordowała jeńców i ludność cywilną. Nic dziwnego, skoro komisarzem politycznym przy Budionnym był Stalin, który w dziedzinie mordowania i jeńców, i cywilów osiągnął przecież w swojej późniejszej karierze rezultaty, których nikt nie potrafił prześcignąć…

   Moment największego powodzenia ofensywy sowieckiej wykorzystały mocarstwa zachodnie dla wymierzenia nam możliwie potężnego ciosu – w formie takiej, w jakiej oni to najczęściej robią, to znaczy, że treść haniebna i moralnie niedopuszczalna, oparta jest na wzorowej podstawie prawnej. Otóż na konferencji w Spa, która odbyła się w pierwszej połowie lipca, pod naciskiem Anglii i Francji rozstrzygnięto na naszą niekorzyść wszystkie nasze sporne problemy graniczne – chociaż pierwotnie te sprawy nie były w ogóle w programie konferencji. Wydarto nam bez żadnego plebiscytu – który był przecież przewidziany – Zaolzie, duże części Spiszu i Orawy, część Mazurów, Wilno i ziemię wileńską, ograniczono nasze prawa w Gdańsku, a co do Galicji Wschodniej, to kazano się nam „porozumieć z tamtejszymi Ukraińcami”! I wszystko to podpisał w psychicznym popłochu premier Władysław Grabski z upoważnienia naszej Rady Obrony Państwa, a wbrew kategorycznym sprzeciwom i protestom Piłsudskiego! Rzeczywiście, nie wszyscy dorośli wtedy do sytuacji… Ale też nikt nie mógł przewidzieć takiego werdyktu krzyczącej, bezwstydnej niesprawiedliwości, dyktowanego w dodatku w niesłychanym pośpiechu, jak gdyby alianci się bali, że sytuacja może się odwrócić na naszą korzyść, a wtedy rząd polski odmówi podpisania tego ponurego cyrografu. I rzeczywiście sytuacja się odwróciła – na czas, aby pokonać i zniszczyć armię Tuchaczewskiego – ale za późno, jeśli chodzi o decyzje konferencji w Spa, które pozostały naszą największą klęską w okresie II Rzeczypospolitej.

   Dalszy ciąg tych perypetii, to po prostu walka małości z jedynym człowiekiem, który miał format wielkiego męża stanu. Wtedy to zaczęło brać górę to fatalne skrzywienie naszego życia zbiorowego, polegające na przekonaniu, że się ma zawsze i we wszystkim bezapelacyjnie rację, podczas kiedy przeciwnik polityczny z reguły zawsze się myli. Nienawiść do wszystkiego, co pachnie kompromisem – który jest przecież podstawą współżycia ludzkiego – to był i jest, bodaj nasz największy błąd. Szkoda, że w szkole nie mówiono nam wiele o demokracji amerykańskiej, której founding fathers poświęcili najwięcej czasu na znalezienie formuły, pozwalającej na ułożenie stosunków między większością, a mniejszością i opozycją w sposób zadawalający wszystkich. Ta nieprzytomna zaciekłość, spontaniczna ślepa złość do przeciwnika politycznego, pozostała w nas w dużej mierze po dziś dzień. Nawet najcięższe przejścia naszego narodu niewiele w tym poprawiły.

   Pod koniec kampanii 1920 roku, w momencie wspaniałych końcowych triumfów wojskowych, odebrano Naczelnikowi Państwa wszelką władzę wykraczającą poza bezpośrednie dowodzenie armią, a co do pertraktacji pokojowych, to sejm zdecydował, że prowadzić je będą przedstawiciele sześciu głównych partii politycznych, wsparci fachowcami z MSZ. Głównym negocjatorem został Stanisław Grabski – jedna z najciemniejszych figur naszego życia politycznego pierwszej połowy stulecia. W nieprzytomnym zacietrzewieniu zrezygnował on od razu i bez walki z Ukrainy – choć przecież mógł ją bardzo drogo sprzedać – a kiedy bolszewicy w zamian zaproponowali Polsce Mińsk i Białoruś, odmówił przyjęcia tych ziem, bo to przypominało mu zanadto niedawne plany Piłsudskiego.

   Po zawarciu pokoju ryskiego śpiewano wprawdzie Te Deum, ale posiew nienawiści rósł, pęczniał, aby w końcu wybuchnąć strzałami w Zachęcie… A gloryfikacja morderstwa przybrała wtedy – także i na ambonach – takie rozmiary, że episkopat musiał ją ukrócić specjalnym zaleceniem. Odprężenie i uspokojenie opinii nastąpiło dopiero za rządów gabinetu Władysława Sikorskiego.

   Z doświadczeń 1920 roku powinniśmy byli wyciągnąć większą i głębszą lekcję. Ze wspaniałego zwycięstwa orężnego, z olbrzymiego wysiłku całego narodu, zrobiliśmy po prostu „cud nad Wisłą”, zapominając, że Opatrzność pomaga tylko tym, którzy sami starają się kierować wydarzeniami i kształtować je. W dziejach nic nie stoi nigdy na miejscu, wszystko dokonuje się bez przerwy, jest stale in statu nascendi, w ruchu. Narody poruszają się jak gdyby na stromym stoku: niekiedy pną się w trudzie i znoju pod górę – kiedy indziej zsuwają się, spadają coraz niżej. Narody, które nie chcą iść w górę, nie chcą zdobywać szczytu, nie mają ambicji pomnażania swojej siły – są skazane na wegetację w upadku. Nie ma takiej siły na wielkim i szerokim świecie, która by mogła i chciała cokolwiek zrobić za nas. Nikt nam nie pomoże i nikt za nas nic nie zrobi. Nie ma odwiecznych wrogów, ani odwiecznych przyjaciół. Źle nas uczono historii – prawie o wszystkim mówiono nam tylko część prawdy.

   W sumie rok 1920 był przecież najpiękniejszym triumfem nowożytnej Polski. I w tym momencie, kiedy uratowaliśmy na 20 lat nie tylko swoją wolność, ale i wolność ponad pół tuzina innych krajów europejskich – w tym momencie niemal cała opinia europejska była przeciw nam! Prawie jak w epoce Grunwaldu! Czy rzeczywiście aż do tego stopnia nie umiemy robić żadnej propagandy? Po naszej stronie byli w 1920 roku – jak zwykle – Węgrzy, a poza tym – bez wielkiego przekonania – rząd francuski ze sporą częścią francuskiej opinii. Cała reszta zachodniej i środkowej Europy robiła wszystko, co się tylko dało, aby przeprowadzić skuteczną blokadę, aby nie dopuścić do żadnego przywozu amunicji i materiału wojennego dla Polski. Licytowano się w zakazach, mobilizowano na rzecz Rosji Sowieckiej zachodnie związki zawodowe. Smutny rekord moskalofilstwa pobili – jak zwykle – Czesi, nie przepuszczając w ogóle żadnych transportów do Polski, a jako curiosum warto wspomnieć, że np. rząd belgijski zabronił wywozu do Polski nie tylko amunicji, ale także i żywności! W porcie gdańskim robotnicy niemieccy unieruchomili statki i nie pozwolili wyładować amunicji. Wówczas dowódca angielskiej załogi okupacyjnej w Gdański, gen. Richard Hacking, odkomenderował bataliony piechoty do prac przeładunkowych i w ten sposób uratował sytuację – wbrew polityce swojego rządu. Powinni byśmy go dobrze wspominać…

   Poza tym ta wojna przyniosła nam jeszcze jedną lekcję, z której jednak wyciągnęliśmy niewłaściwe wnioski. Mianowicie zwycięstwo 1920 roku zwróciło całemu społeczeństwu w dużym stopniu poczucie siły, przekonanie, że skończyły się czasy kiedy zaborca – i w ogóle obcy – mógł decydować i losie Polaków. To słuszne i szeroko rozpowszechnione przekonanie sprawiło, że opinia polska nie przejęła się ani Rapallem [układ w Rapallo, 1922] ani też nie interesowała się zbytnio rozwojem wewnętrznym, zarówno ZSSR jak i Niemiec. W rezultacie mieliśmy w chwili wybuchu II wojny światowej zupełnie fałszywy pogląd na siły i możliwości zarówno Trzeciej Rzeszy jak i ZSSR. To się zemściło bardzo boleśnie.

   Jednocześnie z traktatem ryskim dostaliśmy w prezencie od sejmu konstytucję, która została uchwalona bez żadnej szerszej dyskusji społecznej. Po prostu Polaków mało to interesowało, a zresztą weszła ona w życie dopiero półtora roku później. Było to dzieło profesora prawa na uniwersytecie lwowskim, Edwarda Dubanowicza, który się nie wysilił zbytnio – przepisał po prostu konstytucję francuskiej Trzeciej Republiki. Burzyła ona radykalnie jakąkolwiek równowagę między władzą ustawodawczą, a wykonawczą, sejm stawał się odtąd nosicielem władzy niemal absolutnej, mógł w każdej chwili wywrócić każdy rząd i mieszać się do wszystkiego.

   Ale Polacy przyjęli tę konstytucję na ogół dobrze, bo zawsze uważali sejm za najwyższego gwaranta wolności. A że wszelkie prawo skodyfikowane jest przecież jedynie sprecyzowaniem i koroboracją prawa zwyczajowego, nadaniem wyraźnego oblicza temu, co już żyje lub żyło kiedyś w postaci obyczaju – nic więc dziwnego, że początkowo zaakceptowano bez trudu wszechwładzę sejmu. Ostatecznie cała nasza historia, to jedno długie pasmo usiłowań zmierzających do skrępowania władzy wykonawczej tak, aby w ogóle nie mogła mieć żadnej inicjatywy. Podobnie i teraz – prezydent Rzeczypospolitej miał odgrywać rolę króla, to znaczy, że miał być martwą lalką bez cienia władzy.

   No trudno, dzieła ludzkie nie są nigdy doskonałe, więc i ta konstytucja była ułomna. Zresztą niektórzy uważali, że nie była ona najgorsza, zwłaszcza w porównaniu ze sławetną kwietniową z 1935 roku. A ex post rozpowszechnił się nie pozbawiony źdźbła słuszności pogląd, że nie konstytucja była nieodpowiednia, ale ludzie którzy się nią posługiwali…

   W sumie dwudziestolecie II Rzeczypospolitej było cudownym darem Opatrzności dla narodu znękanego ponad wszelki wyraz niekończącym się pasmem nieszczęść, straszliwą kalwarią przeciwności i klęsk. Od czasów Sejmu Niemego po raz pierwszy tak się złożyło, że wszystkie komponenty polityczne, wszystkie wydarzenia i układy przemierzy, były na ogół dla nas korzystne. A poza tym społeczeństwo potrafiło w ciągu długich sześciu lat wojennych zdobyć się na olbrzymi i mądry wysiłek wojskowy, organizacyjny i polityczny – przede wszystkim dzięki temu, że mieliśmy doskonale wyrobioną klasę polityczną, nie ustępującą w niczym normalnemu europejskiemu poziomowi i wymaganiom w tej dziedzinie. Nic dziwnego, że powodzenie, które uwieńczyło te wysiłki, przesłoniło opinii polskiej samą istotę załamania się kultury i cywilizacji europejskiej, które było następstwem I wojny światowej.

   Jeśli nawet nie wszystkim Polakom to dwudziestolecie przyniosło szczęście i sprawiedliwość, to jednak wszystkim dało poczucie spokojnej „normalności” politycznej. Natomiast nie dało satysfakcji mniejszościom – i to się zemściło. Ale dopiero później, z odleglejszej perspektywy można było zrozumieć, że w ciągu całego tego okresu byliśmy zbyt słabi - jako państwo, jako społeczeństwo, jako opinia publiczna – aby móc wydatnie poprzeć Piłsudskiego w jego mądrych – choć z reguły źle prezentowanych – zamierzeniach o planach.

   Ale jeśli Polacy wytrzymali wszystkie tragedie i straszliwy upust krwi II wojny światowej, jeśli nie zostali całkowicie i bez reszty rozbici i sproszkowani straszliwym czterdziestoletnim jarzmem ucisku, krzywdy i kłamstwa – to głównie dzięki temu, że w latach II Rzeczypospolitej stali się społeczeństwem mocnym, odpornym, świadomym swoich możliwości i na ogół umiejącym w każdej sytuacji szukać właściwych celów właściwymi środkami. To są rezultaty dwudziestu lat niepodległości.