1965

Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 674 wyemitowana 2 listopada 1965


W ubiegłym tygodniu mówiliśmy szerzej o osiągnięciach Opery Warszawskiej w ostatnich czterech latach, to jest za kadencji dyrektorskiej Bohdana Wodiczki. Mówiliśmy o tym, jak Opera Warszawska, wegetująca dość mizernie w ciągu długich lat, nabrała dzięki Wodiczce rumieńców życia, jak zaczęła pracować nad wytworzeniem własnego stylu i jak w ciągu względnie krótkiego czasu stała się jedną z najlepszych polskich instytucji muzycznych. Wymienialiśmy długi szereg kolejnych premier, z których każda była ewenementem artystycznym, rozszerzając w nieznanej przedtem mierze horyzonty polskiego teatru lirycznego. W sumie – te cztery lata pracy Wodiczki na Nowogrodzkiej stanowią jedno z najcenniejszych muzycznych osiągnięć dwudziestolecia i trzeba by się chyba cofnąć do okresu dyrekcji Emila Młynarskiego, aby znaleźć w Operze Warszawskiej równie efektowny i ciekawy wachlarz repertuarowy.

Że osiągnięcie tak świetnych wyników nie było rzeczą łatwą – to jasne i zrozumiałe. Wodiczko przystąpił do pracy w operze z zapałem, który udzielił się wielu jego współpracownikom. Nie wszystkim jednak. Teatr operowy jest organizacją niezmiernie skomplikowaną, składa się z licznych zespołów i pracowni. Na pewno nie wszystkim przypadło do smaku prawdziwie mordercze tempo pracy, jakiego Wodiczko wymagał nie tylko od siebie samego, ale i od wszystkich swoich współpracowników. Potrafił on wprawdzie wywojować pewne podwyżki uposażeń, zdobył sporo mieszkań dla pracowników opery, ale nie mógł przewalczyć radykalnej zmiany systemu i bezdusznej, ponurej biurokracji leżącej stupudowym ciężarem na wszystkim, co się w Polsce dzieje. Walki z tą biurokracją nie mógł wygrać – bo nikt jej w kraju nie może wygrać, to jasne. W każdym razie myliłby się, kto by przypuszczał, że świetne wyniki osiągnięte przez Wodiczkę w ciągu jego czteroletniej kadencji dyrektorskiej w Operze znalazły jedynie poklask i uznanie. Owszem, znalazły je u poważnych muzyków prawie bez wyjątku, u krytyków i recenzentów oraz u publiczności. Ale od początku istniało grono malkontentów: to ci wszyscy, którym nie podobały się nowe prądy, jakie powiały na Nowogrodzkiej i obrażona biurokracja – partyjna i niepartyjna – z którą ktoś ośmielił się rozpocząć walkę.

Pamiętamy przecież, że już przed dwoma laty wysunięto w jednym z pism przeciw Wodiczce humorystyczny zarzut, że daje zbyt wiele premier, że opera zbyt wydajnie pracuje. Proszę się nie śmiać! – to autentyczne. Inny zarzut wysunęła w swoim czasie Najwyższa Izba Kontroli. Przedstawiciele tej godnej instytucji stwierdzili mianowicie, że przedstawienia dla młodzieży dawane są po cenach zbyt niskich. Jak się to państwu podoba? To też autentyczne.

Tymczasem jednak zbliżał się termin otwarcia Teatru Wielkiego. Wodiczko zaprojektował inaugurację tak piękną i efektowną, że po niej jego pozycja umocniłaby się rzeczywiście definitywnie i po takim triumfalnym wejściu na Plac Teatralny trudno by go było usunąć. Należało się zatem pospieszyć. Klan niezadowolonych, poparty całym autorytetem Partii i Ministerstwa Kultury i Sztuki zadziałał zatem szybko i sprawnie.

Jeśli jeszcze w listopadzie ubiegłego roku Wodiczko otrzymał nominację na dyrektora nowej opery w Teatrze Wielkim, jeśli zatwierdzono jego imponujący projekt inauguracji Teatru Wielkiego, przewidzianej wówczas na wrzesień bieżącego roku, to jednak już w końcu grudnia zawiadomiono go, że anonimowe "najwyższe czynniki" życzą sobie zmiany na stanowisku dyrektora opery stołecznej. W nowej konstelacji organizacyjnej zaproponowano Wodiczce stanowisko kierownika artystycznego i pierwszego dyrygenta Teatru Wielkiego. Chcąc dokończyć dzieła "przeprowadzki" z Nowogrodzkiej na Plac Teatralny Wodiczko zgodził się na nową formułę. I wówczas, mniej więcej od stycznia bieżącego roku, zaczęły się dziać w Teatrze rzeczy dziwne i niesamowite. Powołano do życia rozmaite kolektywy: jeden - to kolektyw solistów, drugi – to specjalna Rada Artystyczna, trzeci – to komórka przy Radzie Artystycznej Ministerstwa. Te wszystkie ciała – obrzucone POP-em i Radą Zakładową, zaczęły działać pod bezpośrednią i niesłychanie czujną kontrolą delegata Ministrerstwa i pewnej pani z Komitetu Centralnego, której jedyną legitymacją na terenie muzyki może być nazwisko przypominające wielkiego kompozytora wiedeńskiego. Otóż wszystkie te kolektywy zdecydowały wycofać z programu inauguracji szereg najpiękniejszych pozycji – między innymi na przykład Wozzecka Albana Berga, operę, która już była całkowicie gotowa muzycznie i inscenizacyjnie.

Na koniec zażądano, aby kierownik artystyczny przedłożył plan repertuaru na najbliższe lata, plan, który miał być omówiony i przedyskutowany w Komitecie Centralnym i w Prezydium Rządu. Wyobrażacie sobie państwo Gomółkę dyskutującego z Cyrankiewiczem na temat, czy lepiej będzie w przyszłym roku wystawić Aidę czy Traviatę? W rezultacie Wodiczko poprosił o dymisję i usunął się całkowicie od jakiejkolwiek współpracy z Operą Warszawską. Na to tylko czekano. I wówczas, z dnia na dzień, skończyły się rządy kolektywów, wszystko wróciło do normy i nowa dyrekcja rozpoczęła normalną pracę. Natomiast szkody, jakich narobiono całą tą akcją – te szkody znajdą państwo na afiszu inauguracyjnym Teatru Wielkiego. Figurować na nim będą skromne cztery pozycje: Straszny DwórHalkaKról Roger i Pan Twardowski. Z wyjątkiem Halki trzy pozostałe przedstawienia były całkowicie przygotowane jeszcze za kierownictwa Wodiczki. Inne przygotowane przez niego spektakle wycofano – zapowiedziano eufemistycznie, że "pójdą później". Poza tym przełożono otwarcie Teatru Wielkiego z września na listopad. A na koniec w nagrodę za zwolnienie tempa pracy i ograniczenie programów – podwyższono nowej dyrekcji budżet o prawie 30 milionów złotych.

Tak się przedstawia w grubszych zarysach cała ta niesamowita historia, która kładzie się ponurym cieniem na tak radosny skądinąd fakt inauguracji Teatru Wielkiego. Można by na to odpowiedzieć, że ostatecznie intrygi istnieją wszędzie, muzyka nie przemienia, niestety, artystów w anioły i wszędzie się zdarza, że ktoś chce kogoś wygryźć za stanowiska, którego mu zazdrości. I że nie ma powodu do rozdzierania nad tym szat. Ale frapujące i przerażające są te niesłychane metody w zwalczaniu człowieka, który nagle przestaje się cieszyć łaską władcy, to wyrafinowanie i cienkość w usnuciu intrygi, która działa niezawodnie, no i na koniec spisek milczenia, który powstaje na komendę cenzora. Oczywiście, łatwo rządzić tymi metodami. Z tego punktu widzenia można nawet uważać, że władze okazały łagodność i takt. Doprowadziły mianowicie sytuację do takiego punktu, w którym sam Wodiczko wolał się usunąć. A przecież można go było po prostu wyrzucić z opery z dnia na dzień i zabronić o tym pisać w prasie tak samo, jak to zrobiono po jego pierwszej degradacji i późniejszej dymisji. Bo najbardziej uderzająca w całym tym postępowaniu jest najkompletniejsza pogarda dla jakiejkolwiek opinii publicznej. To nic, że setki milionów na operę idą z kieszeni podatnika. Opinia ma milczeć – a krytycy i fachowcy są od tego, aby popierać posunięcia władz, a nie - broń Boże – krytykować je. Wiadomo przecież, że gdyby nie zakaz cenzury, to we wszystkich dziennikach warszawskich posypałyby się niezliczone głosy w obronie Wodiczki. Bo oburzenie w sferach muzycznych i artystycznych w związku z całą tą sprawą było i jest ciągle jeszcze ogromne. Władze wiedzą o tym doskonale, ale widocznie ktoś na jakimś bardzo wysokim szczeblu doszedł do wniosku, że dobrze będzie przypomnieć tym znienawidzonym intelektualistom i artystom, że rząd i partia mogą zrobić wszystko, co zechcą – i nie będzie od tego żadnego odwołania. Dlatego właśnie poruszaliśmy tą sprawę. Po prostu jako memento. Bo każdy artysta polski musi pamiętać, że to, co spotkało Wodiczkę, może jutro spotkać jego samego. Stąd potrzeba solidarności całego środowiska artystycznego, solidarności w obronie tego skromnego marginesu swobody, jakim jeszcze cieszą się artyści nad Wisłą. Byłoby dobrze, gdyby partia i rząd poczuli, że istnieją jednak jakieś granice samowoli i arbitralności.

A co się tyczy Wodiczki, to myślę, że w dniu inauguracji Teatru Wielkiego będzie on miał jednak, pośrednio, moment niemałego triumfu osobistego. Pomimo tego, że ta inauguracja odbędzie się bez niego i nie pod jego kierownictwem. Bo to, co zrobił dla Opery Warszawskiej zyskało mu trwałą wdzięczność całego środowiska muzycznego i publiczności warszawskiej.