1953

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 43 wyemitowana 7 kwietnia 1953


Kilka tygodni temu, wśród ogromnego hałasu, jaki towarzyszył śmierci dyktatora z Kremla, zagubiła się i przeszła prawie niezauważona śmierć – niemal równoczesna – najwybitniejszego kompozytora dzisiejszej Rosji Sowieckiej, Sergiusza Prokofiewa. Wielki kompozytor chorował od dawna na serce, a jego śmierć w pełni twórczości, w wieku lat sześćdziesięciu czterech jest stratą dla całego świata muzycznego – nie tylko sowieckiego. Zmarły był jednym z najpowszechniej grywanych kompozytorów swego pokolenia i wytworzył sobie bardzo oryginalny, osobisty styl muzyczny, który przyjął się szeroko na całym świecie, był bardzo lubiany przez publiczność koncertową i wielce naśladowanyy przez kompozytorów mniejszego talentu. Inna sprawa, że rząd sowiecki uczynił wszystko, aby zniszczyć oryginalność muzyki Prokofiewa i sprowadzić ją do obowiązującego konformizmu komunistycznego, ale tym niemniej Prokofiew był w Rosji nazwiskiem czołowym, choć w ostatnich latach grywano go więcej na zachodzie i w Ameryce, aniżeli za żelazną kurtyną. W każdym razie odchodzi z nim ostatni wybitny kompozytor rosyjski, który wyrósł i wychował się w epoce przedrewolucyjnej. Szostakowicz, Chaczaturian i inni są już z pokolenia, które ukształtowało się w hermetycznie zamkniętym kręgu Rosji Lenina i Stalina. Ci ludzie nie znają już innego świata i dlatego ich psychika jest całkowicie odmienna.

Prokofiew wyszedł z akademickiej szkoły starzejącego się Rimskiego-Korsakowa, poza tym skończył konserwatorium jako pianista i to – powiedzmy to od razu – jako pianista zupełnie niepowszedniej miary. Wspomnienie Prokofiewa – pianisty jest dla mnie osobiście niezapomniane. Nigdy przedtem ani potem nie słyszałem jego utworów wykonywanych tak, jak on to robił. Było w tym coś diabolicznego, coś co przekraczało możliwości instrumentu i grającego, a co jednocześnie wydawało się u Prokofiewa najzupełniej naturalne i przychodziło mu bez żadnego wysiłku. W sumie niezapomniane przeżycia, które na pewno nie jest obce i starszym Warszawiakom, jako że w latach dwudziestych i trzydziestych Prokofiew bardzo często przyjeżdżał do Warszawy i miał tam solidne przyjaźnie.

Ale wróćmy do kompozytora. Młodziutkim absolwentem konserwatorium zainteresował się nie kto inny, jak Sergiusz Diagilew, twórca sławnych baletów rosyjskich, człowiek, który torował przez całe swe życie drogę modernizmowi rosyjskiemu, krótko mówiąc człowiek opatrznościowy, który wydał swój olbrzymi majątek do ostatniego grosza na propagandę sztuki rosyjskiej i na lansowanie Strawińskiego czy Prokofiewa w muzyce, Baksta w malarstwie, a w balecie Niżyńskiego, Karsawiny, Bokina, Miassina, czy też Wójcikowskiego. Wszystkie młodzieńcze utwory Strawińskiego i Prokofiewa były zamawiane przez Diagilewa, to też nic dziwnego, że w latach pierwszej wojny światowej Prokofiew stanął bardzo mocno nogą w zachodnio-europejskim świecie muzycznym i zyskał od razu duży sukces i rozgłos. Stało się tak dlatego, że muzyka jego przyniosła – na owe czasy – coś zupełnie nowego i świeżego. O ile Strawiński w chłodny i konsekwentny sposób rozwijał w swej wczesnej twórczości cały wiekowy gmach muzyki romantycznej, o ile w Święcie wiosny dał postawę dalszego rozwoju całego kierunku modernistycznego w muzyce – o tyle Prokofiew był muzykiem czystego instynktu, kompozytorem, który przyniósł w swej sztuce niesłychaną werwę, młodość, świeżość, a przy tym jakiś bardzo oryginalny ton zarówno w liryce jak i w partiach opisowych, pełnych zawsze jego charakterystycznej groteskowości i ostrości brzemienia. Jego łatwością i tym co mu jednało słuchaczy był fakt, że nawet najbardziej groteskowe i – jak się wówczas mówiło – „futurystyczne" utwory były zawsze oparte na tematach melodyjnych i łatwo dostępnych, i nie trudnych do przyswojenia sobie. Ale w sumie było to jednak bardzo nowe i świeże.

Po wybuchu rewolucji komunistycznej w Rosji Prokofiew pozostał na zachodzie, ciesząc się coraz większym powodzeniem, jeżdżąc z koncertami i pisząc mnóstwo utworów, które – przynajmniej z dzisiejszego perspektywy – stanowią najlepszą część jego twórczości. Mniej więcej po dwudziestu latach takiego życia, w roku 1938, nagle i nieoczekiwanie Prokofiew wraz z żoną i dwojgiem dzieci wraca na stałe do Rosji, gdzie pozostaje już – z jedną krótką przerwą w roku trzydziestym dziewiątym – aż do niedawnej swej śmierci.

Powrót Prokofiewa do Rosji był w swoim czasie szeroko wentylowany i dyskutowany. Jest rzeczą pewną że nie uczynił on tego z powodów materialnej natury. Natomiast powody psychiczne uzasadniają w dostatecznym stopniu tę decyzję, która nie przyniosła Prokofiewowi ani zadowolenia, ani szczęścia. Ci którzy go znali wiedzą że – w przeciwieństwie do Strawińskiego, dla którego własna niezależność wewnętrzna była najważniejsza – Prokofiew był typowym Rosjaninem. Gryzła go tęsknota do kraju rodzinnego, do szerokiego rosyjskiego krajobrazu, wydawało mu się widocznie, że tam będzie mimo wszystko szczęśliwy. Dziś, po jego śmierci, można już przypomnieć, że Prokofiew był najgłębiej przeciwny komunizmowi, uważał jedynie że jako Rosjanin nie wytrzyma na dłuższą metę rozłąki ze swym krajem rodzinnym. Ot, normalna tragedia ludzka jakich tyle obserwowaliśmy ostatnio, tragedia, która skomplikowała się jedynie dlatego, że chodziło o człowieka nieprzeciętnej miary.

Po zainstalowaniu się i kilku miesiącach pobytu w Rosji Prokofiew wrócił na wiosnę 1939 na kilka tygodni na zachód. Wrócił skrajnie przygnębiony tym, co widział w Rosji, najbliższym przyjaciołom skarżył się półsłówkami, ale na koncercie, którym dyrygował w Paryżu, wygłosił do publiczności krótkie przemówienie, z którego wynikało że dopiero teraz – po powrocie do Rosji – zacznie komponować jak należy. Nic dziwnego, był już wtedy w Paryżu sam, a żona i dzieci zostały w Rosji... Znamy i to. A zresztą trudno nam jest odgadnąć wszystkie tajemnice duszy rosyjskiej i chyba Dostojewski mógłby tu coś niecoś wyjaśnić.

Za tę chwilę słabości, w której zdecydował się wrócić do Rosji, Prokofiew płacił przez ostatnie piętnaście lat swego życia. Muzyka jego powoli traciła swój blask i ostrość, stawała się coraz bardziej banalna i akademicka, coraz mniej oryginalna, coraz bardziej zbliżona do obowiązujących kanonów sowieckich. W latach wojny przykręcono śrubę: Prokofiew pisze swoje kantaty o Aleksandrze NewskimPieśń o Stalinie – która zresztą nie została zaakceptowana, choć jako tekstu użył wyjątków z przemówień wodza – a później, już po wojnie, oratorium Na straży pokoju i całe mnóstwo hurra-patriotycznych utworów, w których degrengolada jego stawała się coraz widoczniejsza. Pomimo tego partia i rząd nie były z niego zadowolone i ciągle mu coś zarzucano. Kajał się zatem w całym szeregu artykułów; w końcu podobno ostatnia symfonia – siódma – zadowoliła dyktatora – estetę, przynajmniej sądząc z niedawnych wypowiedzi "Prawdy" i "Izwiestii".

Jak już mówiłem, za prawo przebywania wśród swoich, wśród swego krajobrazu, Prokofiew zapłacił tym wszystkim, co było chyba dla niego najdroższe. A jemu zapłacono w tamtejszy sposób. Pewien wybitny kapelmistrz europejski opowiadał mi, że przy okazji tournée koncertowego widział Prokofiewa przelotnie w Moskwie w roku 1947. Prokofiew żył wtedy w najwyższym komforcie, miał willę, samochody i służbę, ale w zasadzie nie wychodził w ogóle z domu. Z rozmowy wynikało, że nie widział w ogóle, czy go grają na zachodzie, nie wiedział nic o dalszym światowym powodzeniu swej muzyki, powiedział tylko krótko, że nie lubi wychodzić i komunikować się z ludźmi. Na naiwne zapytanie, skąd ma tyle pieniędzy, Prokofiew trzepnął niecierpliwie ręką po wianuszku orderów w klapie surduta i odpowiedział: "Przecież to wszystko jest wspaniale płatne". Oczywiście pieniędzy mu nie brakowało, jak wszystkim artystom za żelazną kurtyną, ale nie zazdrościmy im tego komfortu i luksusu wśród straszliwego oceanu bezgranicznej nędzy milionów ludzi. Każdy urządza sobie życie jak uważa za stosowne, ale, niezależnie od całego szacunku dla tragedii osobistej Prokofiewa, nie możemy brać go w obronę i usprawiedliwiać, bo cóż mielibyśmy w takim razie powiedzieć o tych artystach, którzy z takim trudem i w walce dnia codziennego zachowują jednak pewną elementarną niezależność wewnętrzną i nie lecą na lep owej masy pieniędzy płynącej z kasy tego straszliwego reżymu zbrodni i nieszczęścia. A cóż mielibyśmy w takim razie powiedzieć o Strawińskim, który nie ugiął się i nie wrócił do kraju, za którym na pewno tęsknił tak jak i my wszyscy tęsknimy za naszym.

Jest rzeczą jasną że wszyscy ludzie-twórcy nie mogą zdecydować się na gorzki chleb uchodźstwa. Ktoś musi zostać w kraju. Ale pomiędzy pozostaniem w kraju, a wysługiwaniem się reżymowi niewoli i nędzy jest jeszcze dość duża skala możliwości, która – przynajmniej na razie – pozwala uratować artyście choć część jego imponderabiliów. Nie przyjdzie nam na pewno do głowy oskarżać kogoś dlatego, że został w kraju i tam pisze muzykę. Ale to co innego, a co innego pisanie bałwochwalczych dzieł ku czci katów i oprawców, których ściga przekleństwo krwi, nędzy i nieszczęścia połowy świata. Nikt nie jest bezpośrednio zmuszany do pisania kantat ku czci Stalina lub oper szkalujących własną historię. Jeśli się tego nie pisze, pozostaje się w najgorszym wypadku nieco w cieniu, nie jest się wtedy lansowanym tak, jak ci których układny konformizm bywa hojnie opłacany pieniędzmi i chwilową, sztucznie rozdmuchaną reklamą.

Dlatego będzie może z korzyścią dla niektórych artystów polskich przemyśleć głębiej sprawę Prokofiewa. Tyle pragnęlibyśmy powiedzieć artystom. A dla naszych miłych słuchaczy zagramy teraz I Koncert skrzypcowy Prokofiewa, utwór napisany w latach dwudziestych, kiedy zmarły mistrz był jeszcze wolnym i prawdziwym artystą. Szaleństwo sowieckie zabroniło wykonywania tego pięknego dzieła, którego nie usłyszycie państwo dziś na rozległych obszarach za żelazną kurtyną.


[Fragment muzyczny: S. Prokofiew, I Koncert skrzypcowy]